"Hotel Marigold" jest jednym z tych filmów, które po miesiącu z ledwością jestem w stanie sobie przypomnieć... :-)
No dobra, historia brytyjskich emerytach, którzy jadą do Indii, aby zacząć żyć w czymś w rodzaju 'domu starców'... Jadą tam z różnych przyczyn, z różnym nastawieniem i w zupełnie innym celu. Ale jadą. Docierają. Gmatwają im się losy. Ktoś umiera. Ktoś odnajduje sens życia. Ktoś się z kimś schodzi a inni się rozstają. I tyle. Trochę jak w telenoweli...
Cała historia trąci paskudnym banałem, przewidywalnością i sztampą a do tego Indie potraktowane są okropnie powierzchownie (w układzie straszna bieda - piękne kolory) i stanowią tylko element tła...
I po raz pierwszy nawet brytyjscy aktorzy nie ratują filmu. Nie są w stanie pomóc tej bajce w przejściu na jakiekolwiek wyżyny sztuki filmowej.
Hmmm... w sumie całość można potraktować jako "Jedz, módl się, kochaj" w wersji dla emerytów ;-) Przy odrobinie dobrej woli da się te filmy potraktować jako identyczny, lukrowany bzdet. Do obejrzenia i do zapomnienia :-)
Chociaż nie przeczę - sam film ogląda się miło, bez żadnego wysilania mózgownicy. Dopiero po seansie nadchodzi niestrawność ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz