piątek, 31 grudnia 2010

Wyjście przez sklep z pamiątkami

Film zamykający 2010 r. był tak dziwny jak cały mijający rok - odbiegający od sztampy i mocno zakręcony. Ale bardzo, bardzo przyjemny w odbiorze... :-)

"Wyjście przez sklep z pamiątkami" to film, którego nie da się opowiedzieć... Bo jak to zrobić gdy ma się przed sobą produkcję, która udaje dokument, w którym wszystko jest kpiną z widza a jednocześnie całkiem fascynującą opowieścią o streetarcie?

Tak, Banksy jest złośliwy. I chwała mu za to :-) Bo przy okazji puszcza oko do inteligentnych widzów, udowadniając, że wszystko co widzimy na ekranie jest swego rodzaju żartem z krytyków, odbiorców sztuki (zwłaszcza tych z wypchanymi portfelami) oraz marnych kopistów, którzy nie potrafiąc nic własnego wymyślić, czerpią pełnymi garściami z koncepcji prawdziwych twórców.

I świetnie się to ogląda :-)

Polecam, dla własnego spojrzenia na dziwny świat prawdziwego (mniej lub bardziej) miejskiego undergroundu plastycznego...



A przy tym nadal podpisuję się pod petycją, żeby kretynom bazgrzącym sprejami bez sensu i polotu obcinać palce. Po jednym za każde przewinienie. Może w końcu wtedy nasze miasta przestaną przypominać strefy wojny...

czwartek, 30 grudnia 2010

Zwerbowana miłość

Rok się jeszcze nie skończył, więc należy zeń korzystać filmowo - mimo (albo raczej z powodu) panującej za oknem syberyjskiej aury... ;-)

Poszliśmy wczoraj na "Zwerbowaną miłość" w reżyserii Tadeusza Króla. Bez obejrzenia trailera czy przeczytania chociażby jednej recenzji - ot, niejako z marszu zawitaliśmy do sali kinowej, zapoznawszy się uprzednio z pojedynczą, lakoniczną informacją o filmie.
Spodziewałem się czegoś nieco głupawego, z rozbudowanym wątkiem romantycznym i scenami kryminalnymi kojarzącymi się z biedą polskiej kinematografii a tymczasem wyszedłem z kina całkiem zadowolony.

Fabuła filmu to opowieść o ostatnich dniach PRL, robiących wałki SB-kach, teczkach, miłości i próbie wykorzystania kobiety, co w efekcie przeciw owym wykorzystującym się obraca... Plus trochę historii, zbrodni, uczuć i wódki...
(na marginesie: mam jakieś dziwne skojarzenia z "Rewersem" i "Różyczką")
Ale ogląda się film całkiem przyjemnie. Opowieść przez cały seans zachowuje pozory logiki, aktorzy grają zupełnie przyzwoicie a wszystko to daje nam kilkadziesiąt minut spędzonych w sali kinowej, których nie odnajdujemy jako straconego czasu... :-)
Jeśli przy tym opowieść rzeczywiście została oparta na prawdziwej historii z czasów okrągłego stołu, to rodzi się kilka pytań o fakty, których zapewne nigdy nie poznamy. Fakty z czasów walki o władzę w dobie zmiany systemu oraz rwania sobie gwarantujących spokój i majętność kąsków przez oddających władzę...

Są jednak dwie rozbrajające rzeczy: wątek operacji plastycznej (w 1989 r., opłaconej przez mikrych tajniaków, i ja mam w to uwierzyć?!?!) oraz Wrocław udający Warszawę (aż taka bieda w kasie filmowców?). Nie łapię się na to wszystko. Ani troszkę ;-) Cokolwiek by nie powiedzieć - to jest przegięcie ;-)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Zanim odejdą wody

Nie samym kinem światowo-ambitnym człowiek żyje i czasem trzeba dać się ponieść amerykańskiej kinematografii. Chociażby po to, żeby nie zwariować od nadmiaru wrażeń i przemyśleń, po kolejnym ciężkim seansie kinowym ;-)

Dlatego też poszliśmy na "Zanim odejdą wody" - komedii, której opis nie zawierał słowa "romantyczna". Zamierzaliśmy po prostu odpocząć, odstresować się i pośmiać...

I się udało... Dostaliśmy okraszone dużą dawką humoru amerykańskie kino drogi, pełne udanych dialogów, nienajgłupszych gagów oraz ładnych widoków.

Film nie jest zbyt mądry ale, zgodnie z zapowiedzią, całkiem zabawny. I to w sposób, w który powinien być - bez epatowania obrzydzeniem czy gagami kloacznymi. A przy tym z dodatkiem Roberta Downeya jr. i Zacha Galifianakisa, którzy jako skontrastowana para głównych bohaterów są po prostu rewelacyjni ;-)

Czyli film dokładnie spełnił oczekiwania, które w nim pokładaliśmy.
Ot, świetny chill-out przy niedzieli. Wręcz idealny by obejrzeć - odpocząć - zapomnieć ;-)

Trailer:

niedziela, 19 grudnia 2010

Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia

Zacznijmy od tego, że film "Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia" jest tegorocznym rekordzistą, jeżeli chodzi o długość tytułu. :-)
Był też drugim, po "Oazie" spotkaniem z kinematografią dalekowschodnią - tym razem prosto z Tajlandii.
Spotkaniem, dodam, niezbyt udanym...

Nie dlatego, że jest to film zły. Tego powiedzieć nie mogę - jest natomiast tak kulturowo odległy, że w ogóle do mnie nie docierało co oglądam.
Dostajemy w pakiecie umierającego wujka, kulawą ciotkę, jakąś farmę, dużą ilość duchów, księżniczkę kopulującą z rybą i mnicha, który mnichem nie chce być. A wszystko to okraszone dużą dawką buddyjskiej symboliki.
Co do ostatniego, to pozostaje mi wierzyć zapowiadającemu film panu z Muzeum Azji i Pacyfiku, bo owa symbolika dla mnie jest nieczytelna całkowicie. Nawet jeśli była podawana łopatologicznie, to i tak nie byłem w stanie jej w żaden sposób zinterpretować...

I tak przez prawie dwie godziny: ktoś gdzieś łazi, ktoś z kimś rozmawia, w tle piękno Tajlandii a mnie ogarniała senność...
Trochę szkoda czasu ;-)

A najlepsze sceny i tak są w trailerze ;-)

piątek, 10 grudnia 2010

Miód

Podczas festiwalu Ale Kino! film "Miód" przyciągnął naszą uwagę, ale nie udało się pójść na seans... A potem okazało się, że jeszcze, że ów film festiwal wygrał ;-) Na szczęście wszedł również do normalnego obiegu, więc w zeszły poniedziałek udało się na niego wybrać.
I było warto. Bardzo...
O fabule filmu nie ma co pisać - jest jej niewiele a każde streszczenie mogłoby zmniejszyć przyjemność oglądania. Ot, jest ojciec, jest syn, jest zagubiona w górach wieś i profesja leśnego pszczelarza.
A potem cały ten świat drży w posadach...

Ale nie fabularność jest tego filmu mocną stroną. Jest nią sama opowieść, która płynie, dzieje się i powoli otwiera przed nami kolejne obrazy... Reżyser i aktorzy pozwalają widzowi wręcz jakby uczestniczyć w samej historii, być w jej wnętrzu, sprawiają, że ma się wrażenie niespiesznego płynięcia opowieści z kinowego ekranu. Jest w tym filmie poezja, jest jakaś magia, jest nieprawdopodobny spokój...

Jest to trzecia część całego cyklu Semiha Kaplanoglu. Mam więc zadanie - obejrzeć wcześniejsze "Mleko" i "Jajko". Dobrze, że nie odmówiliśmy kolejnego spotkania z tureckim kinem, po falstarcie, jakim było "Za głosem stada" ;-)

Trailer:

piątek, 3 grudnia 2010

High Art

Skoro miesiące ciepłe służą do podróżowania to zimne zdecydowanie są po to, żeby chodzić do kina :-)
Trzymając się tej zasady wczoraj znów dane było odwiedzić przybytek X muzy...

Trafiliśmy na "High Art" [szacunek dla tłumacza, który ów tytuł przełożył na "Sztuka wysublimowanej fotografii". O losie! Toż to jakaś masakra...] - film z 1998 roku, opowiadający o amerykańskim środowisku artystyczno-fotograficzno-narkomańsko-gejowskim. Wystarczy, żeby było dziwnie? Zapewne tak, ale wbrew pozorom, moim skromnym zdaniem, jest to całkiem dobry film...

Główna bohaterka - Syd, mieszając życie prywatne z pracą coraz bardziej wsiąka w świat swojej sąsiadki - fotografki Lucy. Do tego dochodzi fascynacja wzajemna obu kobiet, dużo prochów, trochę alkoholu i sporo niemocy twórczej. I mamy zgrabnie opowiedzianą historię o amerykańskich twórcach kultury plus coś na kształt diagnozy początków miłości, do której obie kobiety nie są zdolne...

Jak na kino nadambitne przystało, tak i ten film nie porywa fabułą a chwilami zahacza o dziwną pretensjonalność. ;-) A momentami jest po prostu nudny... Ale jednak udało mu się pochłonąć mnie całkowicie na ponad 1,5 godziny oglądania - i nie wiem do końca czego to zasługa, ale po prostu dobrze się oglądało. Chyba przede wszystkim dzięki odtwórczyniom głównych ról - miały w sobie jakąś taką naturalność, jakąś taką hipnotyczną moc... :-)

Zajawka:


Przy okazji należy wspomnieć, że na tym filmie byliśmy w ramach Czwartków Filmowych LGBT, odbywających się w Kinotece. Spodziewaliśmy się dzikiego tłumu a tymczasem było w sali kinowej raptem 8 osób :-) Kameralnie, bez hipsterów (wow, w końcu nauczyłem się tego słowa) i artystowskich szmat... Fajnie...