sobota, 30 kwietnia 2011

Niepokonani

I stało się pewnego razu: amerykanie nakręcili film na podstawie (nie wiadomo czy aby nie zmyślonych) wspomnień polaka o ucieczce grupki więźniów z gułagu. Normalnie poszli w długą... Bagatela - kilka tysięcy kilometrów piechotą - przez syberyjską tajgę, bezdroża, Mongolię, pustynię Gobi i Himalaje.

"Niepokonani", wbrew niektórym recenzjom, okazało się całkiem dobrym filmem :-)

Bo scenariusz ma sens i nie rozłazi się w szwach, bo aktorzy poradzili sobie z mówieniem z pseudorosyjskim akcentem, bo jak już idą to idą przez pięknie sfilmowane pejzaże, bo dobrze oddano walkę człowieka o to, żeby żyć. A jeśli umrzeć, to jako wolna osoba...

Jedyne co chwilami męczy to pojawiające się okazjonalnie dłużyzny oraz dziury w scenariuszu. Te drugie są zresztą całkiem zabawne - bohaterowie mają problem - [cięcie] - problem rozwiązany ;-)

Ale ogląda się to dobrze. I przynajmniej ktoś opowiedział o polskich bohaterach nie z perspektywy bogoojczyźnianego męczenia parówy. Zaznaczę raz jeszcze - o bohaterach i zwycięzcach a nie o naszych nieustannych pięknie-poległych-przegranych-ale-z-honorem ;-)

Warto...




niedziela, 17 kwietnia 2011

I tak nie zależy nam na muzyce

Czy znasz, drogi czytelniku, scenę japońskiego undergroundu muzycznego spod znaku noise i postindustrialu?

Film "I tak nie zależy nam na muzyce" pozwala poznać owo zjawisko i spróbować je zrozumieć. A wcale nie jest to takie łatwe - goście grający na przedziwnych, śmietnikowych instrumentach, samplerach i własnych ciałach tworzą dźwięki, które ciężko sklasyfikować w jakikolwiek sposób. Bo wydaje się, że jest to kolejny zestaw hałasu dołączony do kakofonii wielkich miast, wywrzeszczany jak szum ruszającego metra i wybrzmiewający jak zbiorowa wściekłość ludzi pędzących rano do pracy. A wszystko wśród walających się ton śmieci i cywilizacyjnych odpadków...

Jest w tym filmie chaos, są niszowe koncerty, są rozmowy artystów zakręconych bardziej niż pręty zbrojeniowe i nieustanny hałas.

Ale jest to też hipnotyzujący obraz współczesnego Japonii i nowych nurtów muzycznych, które, chociaż niedoceniane, mają swoich wiernych odbiorców... Bo trudno jest nie doceniać kreatywności twórców - np. Fuyuki Yamakawa podłącza sobie mikrofon do klatki piersiowej i dzięki temu oświetlenie na scenie działa w rytm jego serca... Słabe? :-)
Przykład można obejrzeć tu: LINK

Najbardziej komiczni byli jednak widzowie, którzy opuszczali salę kinową z powodu ciężkostrawności sączących się dźwięków. Czyżby kretyni widząc napis "noise i industrial" spodziewali się wokali a'la Leonard Cohen i słodkich gitar jak w Kombii? ;-)



niedziela, 10 kwietnia 2011

Szentendre

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Szentendre - miasto zwane węgierskim Kazimierzem Dolnym.

I tu pojawia się pytanie - czy to jakieś polskie kompleksy zmuszają nas do nazywania każdego zagranicznego ładniejszego miasteczka "czyimś/jakimś Kazimierzem"? Albo czy każde miasto w Polsce, które ma chociażby 10 metrów murów obronnych od razu musi być nazywane polskim Carcassonne? To jest jakaś paranoja - bo zaznaczę, co najmniej sześć miejscowości przywłaszczyło sobie taką nazwę :-)

Położone na naddunajskim wzgórzu Szentendre okazało się być miasteczkiem malowniczym i dopiero szykującym się do sezonu, więc stosunkowo spokojnym i cichym... Fajnie było zapuścić się w labirynt wąskich, brukowanych uliczek a potem wypić dobrą kawę, zjeść langosza i napatrzeć się na zabytkową zabudowę - zbierając siły do zbliżającego się powrotu do Polski...

















Muzeum Marcepanu - ponoć jedyne takie na świecie...

10 dni. 3 stolice. 2600 przejechanych kilometrów.
Wiosna znalazła się sama w Warszawie.
Ależ było pięknie :-)

piątek, 8 kwietnia 2011

Budapeszt cz. II

Drugi dzień w Budapeszcie był równie aktywny. I to bardzo fajnie aktywny...
Był też, niestety, równie mokry. A to już zdecydowanie mniej przyjemne doznanie.
Ale nie ma co narzekać - stolica Węgier, niezależnie od pogody, ma swój niezapomniany urok :-)

Plac Bohaterów...

...z pomnikiem Tysiąclecia



Zamek Vajahunyad (czyli mozaika najważniejszych zabytków stylów architektonicznych dawnych Węgier. Paradoksalnie większość elementów tej układanki leży na terenie dzisiejszej Rumunii i Słowacji)




Kąpielisko im. Széchenyi'ego (Nie dane nam było skorzystać, a szkoda - ale jest kolejny pretekst, by jeszcze raz nawiedzić Budapeszt) ;-)

Opera




Bazylika katedralna św. Stefana (od zadniej strony) ;-)







okolice ulicy Vaci
Śródmiejski Kościół Parafialny (ponoć najstarszy w Peszcie)


Kolejny punkt programu - godzinna przejażdżka statkiem po Dunaju...

...z nocnymi widokami...
(tu mój aparat poddał się do reszty)

nocny rzut oka na Budapeszt z Góry Gellerta

Dwa dni w Budapeszcie to zdecydowanie za mało na poznanie miasta, na wsłuchanie się w jego tętno... Ale pięknie tam, cholera, oj pięknie... :-)