niedziela, 28 listopada 2010

Joanna

W ramach 8. Warszawskiego Festiwalu Filmów o Tematyce Żydowskiej udało nam się pójść tylko na jeden film. Akurat padło na najnowszy film Feliksa Falka pt. "Joanna".
Jako gratis w cenie biletu na prawie każdy polski film jest powtarzające się uczucie niespełnienia i zmarnowania pomysłu (vide: "Rewers", "Mistyfikacja", "Jestem Twój"), które dociera do człowieka najpóźniej minutę po wyjściu z sali kinowej...

Fabuła w "Joannie" jest stosunkowo prosta - opiera się na historii kobiety, która ukrywa żydowskie dziecko i zaczyna ponosić konsekwencje tej decyzji. Przy tym pojawia się konieczność pewnej współpracy z Niemcami i ostracyzm ze strony Polaków, którzy biorą główną bohaterkę za kolaborantkę.
I tu zaczynają się schody... Wszystko jest strasznie dosłowne, główna bohaterka jest skonstruowana jak cep i równie finezyjna. Ba, nawet postać małej Róży jest jakby elementem scenografii - mała dziewczynka z loczkami, która czasem powie coś "mądrego i wzruszającego".
Tyle, że równie dobrze mogłaby być fortepianem Szopena, romską rodziną albo kasą pancerną Armii Ludowej. I niczego w fabule to by nie zmieniło... Bohaterka zapewne miotałaby się identycznie bez sensu, AKowcy również postawiliby na niej kreskę a w niemieckim oficerze, jak to w typowym Niemcu, obudziłyby się ludzkie uczucia. I też mówiłby po francusku. Jak każdy okupant z kraju Goethego ;-)
Całość jest na dodatek mocno przewidywalna i dobita gwoździem pod postacią sceny finałowej...

Znów u Falka pojawia się ten sam syndrom co w "Komorniku" czy "Samowolce" - miał facet przebłysk, dobrze zaczął a potem popłynął gdzieś na "mentalnego przestwór oceanu".

Przy okazji trzeba zauważyć, że nie jest to film najgorszy - znów dostaliśmy porcję świetnej scenografii i kostiumów, znów w tle pobrzmiewa dobrze dobrana muzyka a na ekstra pochwałę zasługuje operator kamery. Treść filmu nie jest też głupia - tego zarzucić mu nie można. Jest tylko niewykorzystana, nieprzemyślana, zbyt oczywista...

Zapraszam do kina :-)



środa, 24 listopada 2010

Za głosem stada

"Mistrzowska krytyka tureckiego społeczeństwa (...)" - tak w folderze reklamowym brzmiała zapowiedź kolejnego filmu, na który poszliśmy w ramach festiwalu Ale Kino! Biorąc pod uwagę, że Turcji nie znam, a bezpośrednio kojarzy mi się prawie wyłącznie z Konstantynopolem i kebabami, wyprawa zapowiadała się nad wyraz ciekawie.

I zostaliśmy pokonani ponieważ film "Za głosem stada", okazał się być ciężkim, nudnym i długim gniotem ;-)

Film ciągnie się w nieskończoność, próbując zainteresować widza historią młodego nieudacznika, jego despotycznego ojca i puszczalskiej Kurdyjki. I wcale mu się to nie udaje bo fabuła rozłazi się w szwach, aktorzy są bardziej niż nieudolni a poszczególne sceny zdają się trwać godzinami...
W pewnych momentach ma się wręcz wrażenie, że film mógłby się skończyć w dowolnym momencie i... zupełnie niczego by to nie zmieniło. Bo w sumie i tak jest beznadziejny, nachalnie krytyczny względem relacji turecko-rodzinno-uczuciowych a do tego zwyczajnie, banalnie nudny...

Chyba nie umiem znaleźć niczego na plus dla tego filmu...

W mojej wewnętrznej walce w kategorii najbardziej stracony czas w kinie a.d. 2010 walczy o bardzo wysoką pozycję... ;-)



I tylko po raz kolejny rozbrzmiewa w człowieku pytanie - za co tak słabe filmy dostają prestiżowe nagrody? Czyżby do reszty krytycy oszaleli? A może konkurencja aż tak słaba...? ;-]

wtorek, 23 listopada 2010

Rok przestępny

W Warszawie ostatnio festiwal filmowy goni kolejny i można właściwie nie wychodzić z sali kinowej ;-) I bardzo dobrze! Przynajmniej ciekawie można spędzić czas a przy tym obejrzeć trochę dziwnej sztuki...
6. Festiwalu Filmy Świata Ale Kino! też nie odpuściliśmy, bo grzechem zaniechania by to było... :-) I, jak to zwykle bywa, poszliśmy nieco 'na pałę' - bez przesadnego zgłębiania się w recenzje czy zapowiedzi. Ot, skusiło nas kilka zdań na festiwalowej ulotce promocyjnej...

Meksykański "Rok przestępny" okazał się być bardzo dobrym a przy tym bardzo wymagającym filmem. Opowieść o kobiecie, która uprawia z przygodnie poznanym mężczyzną bardzo brutalną erotyczną grę, dzięki której pozbywa się jakiegoś piętna czy nadaje swemu życiu sensu, ogląda się z jakąś taką dziwną fascynacją...
Pierwsze pół seansu to obraz nudnej codzienności głównej bohaterki, której dni zajmują rozmowy przez telefon, pisanie artykułów i cotygodniowe pieprzenie z przypadkowymi facetami. A potem jest już coraz ostrzej - w życie Laury wkracza Arturo i zaczyna być ostro, brutalnie, zwierzęco i bardzo, bardzo seksualnie... Aż do momentu w którym seksualność wykracza daleko poza kanony tzw. "normalności", w którym przekracza granice zdrowego (?) rozsądku...
A wszystko to jest tak nieprawdopodobnie dosłowne. I przy tym tak bardzo, bardzo smutne...

Polecam. Z założeniem, że nie jest to komedia a film przypominający dobrowolny kopniak w głowę...

piątek, 19 listopada 2010

Straż Nocna, Straż Dzienna

W ramach "Sputnika" poszliśmy również na noc z rosyjską fantastyką. W planie był maraton trzech filmów w Multikinie...
Pierwsze dwa "Straż Nocna" i "Straż Dzienna" okazały się być zaskakująco dobrymi produkcjami, wykraczając daleko poza negatywne stwierdzenie "e, jakieś ruskie". ;-)
Moja znajomość rosyjskiej kinematografii fantastycznej równała się żadnej ale o tych filmach słyszałem kilkukrotnie przed seansem, że bardziej niż warto.
I taka też jest prawda! Oba filmy - wciągającą fabułą, świetnymi efektami i całkiem dobrymi aktorami pobiły na głowę liczną konkurencję zza oceanu. Bo okazuje się (po raz kolejny zresztą), że nie tylko w Hollywood umieją kręcić dobre filmy z nurtu kina przebojowo-widowiskowego :-) A przy tym odbiera amerykanom monopol na walkę Dobra ze Złem ;-)
Przy okazji nie jest to wszystko jakieś genialne, odkrywcze i genialne, ale ma swój urok. I wysoką "miodność" w odbiorze :-)

Trzeciego filmu już nie daliśmy rady obejrzeć... Wybór czy prześpi się człowiek na sali kinowej czy we własnym łóżku spowodował zebranie się w sobie i zamówienie taksówki :-)





Pozostaje jeszcze poczekać na trzecią część cyklu - "Straż Wieczorną" :-)

czwartek, 18 listopada 2010

Litwa: Troki - zamek


Ostatnim punktem październikowej wyprawy litewskiej były Troki, a dokładnie położony w tej miejscowości gotycki zamek... Idealna pointa całej wyprawy - zwłaszcza dzięki słońcu, którego tego dnia (jak i podczas całego weekendu) nie brakowało :-)












Oczywiście można się czepiać, że zamek prawie cały jest współczesną rekonstrukcją, że jest on w stylu "domniemanym gotyckim" itp., ale po co...? Nie odbierze mu to uroku.

I co? I chcę na Litwę wrócić. Też... :-)

środa, 17 listopada 2010

Akt Natury

W ramach tegorocznego 4. Festiwalu Filmów Rosyjskich Sputnik nad Polską udało nam się obejrzeć min. "Akt natury" w reżyserii panów Łungina i Osipjana.
Film tyleż zaskakujący co dziwny...
Ciężko nawet o nim pisać - fabuła w nim mikra jak syberyjskie lato - ot kilka zdarzeń, kilka dialogów a wszystko jakby bez specjalnego pomysłu pomieszane w formie kilku scen. Prawdopodobnie miało być metafizycznie i intrygująco, ale nie jest, bo wszystko rozłazi się jakby chciało a nie mogło. Wystarczy do tego dorzucić irytującego bohatera i byłby gniot roku.
Ale ów film gniotem nie jest...

Wszystko dzięki zdjęciom Romana Wasjanowa. "Akt natury" jest podobno pierwszym rosyjskim filmem nakręconym przy pomocy aparatu cyfrowego (Canon 5D Mark II) i... to widać. Bo wrażenie jest takie, jakby podziwiało się stabilne, świetne zdjęcia z dodatkiem ruchomych postaci. A kadry pan kamerzysta znalazł rewelacyjne - gdyby zabrakło w nich ludzi powstałby fotoalbum o rosyjskiej jesieni :-)
I po obejrzeniu nie dziwi, że właśnie za powyższe otrzymał film kilka nagród.

Podsumowując otrzymujemy świetny optycznie film o niczym. Ale w rosyjskim wydaniu - bez amerykańskich fajerwerków ale z jakimś takim przedziwnym smutkiem i zadumaniem...

Warto chociaż na chwilę udać się w tę podróż... :-)

poniedziałek, 15 listopada 2010

Wyśnione miłości

Czasem nasłucha się człowiek zachwytów nad filmem i podejmuje decyzję, że też chce to zobaczyć - chociażby, żeby się przekonać, czy owe ochy i achy były zasłużone...
Tak właśnie było z filmem "Wyśnione miłości": najpierw przeczytane pozytywne recenzje a potem wyprawa do kina. A potem przyszedł wielki zawód i poczucie straty czasu...

Film jest okropny, zblazowany, artystowski i... o niczym... Coś jakby rozdęty bełkotem teledysk z dużą ilością zapychaczy, bezsensownej pracy kamery i fałszywą głębią bohaterów. Bzdura, bzdura, bzdura... A poza tym, to to wszystko już było...

I naprawdę nie wiem dlaczego ten film wzbudził takie zachwyty. Chociaż może odpowiedzią była widownia - kreująca się na artystów i gej-lesbian-lanserów banda przygłupów, którzy nawet nie wiedzieli jak zachować się na sali kinowej a elementów komediowych szukali tam, gdzie nie miało prawa ich być. Ale za to oni byli. I będą mogli pochwalić się przed znajomymi, że są takimi super kinomanami. Ba, wręcz koneserami...
Ot, znak czasów... I postępującego odmóżdżenia w narodzie...

Pointując: pierwsze spotkanie z kinematografią kanadyjską nie wypadło zachęcająco. Ale dam jej jeszcze szansę ;-) Chociażby za soundtrack, który był najjaśniejszą stroną w filmie...

Trailer, klasycznie, tym razem bez polecenia... ;-)

piątek, 12 listopada 2010

Wilno cz. 3 - Cmentarz Na Rossie

Nie samym kinem człowiek żyje, więc...


...wróćmy na chwilę jeszcze do Wilna - na Cmentarz na Rossie. Tam też było nieco magicznie, mistycznie i jakoś tak... patriotycznie polsko. Aż do szpiku kości...

Mauzoleum: Matka i Serce Syna

A to pani Irena Bołądź - która ponoć zawsze dzierży straż przy grobie Marszałka i deklamuje swoje wiersze, takie jak ten:

"Rossa - to miejsce przez nas kochane
Dla Polskich grobów ono wybrane
Serce Marszałka tutaj schowane,
Bo Wilno miasto polskie, kochane.

Bo nasz Marszałek był bardzo wierny,
Kochał Ojczyznę, był miłosierny,
Nigdy bogactwa sobie nie zbierał
Tylko ojczyznę swą uszczęśliwiał.

Na żadne państwa On nie napadał,
On był kulturny, z wszystkimi gadał.
Kiedy Marszałka swego nie stali
Wszyscy w żałobie my pozostali.

Choć drugie lata już Go nie mamy,
A wszyscy o Nim my pamiętamy.
Polscy Rodacy też pamiętają
Ze w Wilnie serce tu Jego mają.

Ciągle tę Rossę wciąż odwiedzają
Przecudne kwiaty na grób składają
Przecudne kwiaty na grób składają
I zawsze świece tam zapalają.

Bo Polski naród jest bardzo wierny
On jest kulturny i miłosierny
W Litwie w gazecie nieraz pisali
Żeby to serce do Polski zabrali.

Jakże Polacy ból odczuwali
Kiedy szyderskie słowa czytali.
Kiedy przy płycie tutaj bywamy,
To dobrze siebie tu odczuwamy.

Bo swego Wodza tu w bramie mamy,
A więc nikogo się nie lękamy
Drogi nasz Wodzu pamiętaj sobie
Żeś w naszych sercach, nie jesteś w grobie.

Bo my kulturę polską kochamy
Ciebie żywego my w sercach mamy."
(Irena Bołądź, "Cmentarz Na Rossie")

Kwatera wojskowa (1920 r.)

A potem już tylko jesienna metafizyka...










Tak, to jedno z tych miejsc, które zostawiają niezapomniane wrażenie. Aż szkoda, że nie było całego dnia na poznanie tego miejsca. I aż się łza w oku kręci, gdy widać jak bardzo było zaniedbanym przez lata...

czwartek, 11 listopada 2010

Shortbus

Przy okazji wizyty w CSW Zamek Ujazdowski odwiedziliśmy miejscowe kino - w nim nas jeszcze nie było ;-)

Poznawanie instytucji jaką jest Kino.Lab zaczęliśmy od razu z grubej rury - filmem "Shortbus" w ramach cyklu Kinoterapia: Spotkania Między Kadrami... I tu znów pojawia się pytanie: jak o tym seansie napisać...? :-)

Film jest połączeniem kilku opowieści o ludziach z problemami psychiczno-erotycznymi, których historie krzyżują się przez cały seans. A dodatkowo jest to dziełem chwilami mocno zahaczające o pornografię. Dodajmy, że momentami gejowską pornografię...

I, co dziwniejsze, bardzo dobrze się ten film ogląda. Bo opowieść jest mocno uniwersalna, bo jest świetnie nakręcony, bo zawiera w sobie potężną diagnozę o ludziach i czasie, w którym przyszło nam żyć...
Samo wymyślenie głównych bohaterów i ich losów musiało już być dość karkołomnym zadaniem ;-) Bo jakże połączyć ze sobą panią seksuolog, która ma problemy z orgazmami, czterech gejów i zrobić to tak, żeby w efekcie powstała bardzo dobra i wciągająca a przy tym chwilami zabawna historia...? A pan John Cameron Mitchell potrafił :-) I bardzo mu za to dziękuję - bo o miłości i seksie dobrze oglądać takie opowieści... :-)

Trailer:

Macewy codziennego użytku

Przetarliśmy szlak do Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski specjalnie na wystawę oraz na film do kina Kino.Lab. Dwa w jednym w ramach oswajania Warszawy i ukulturalniania się ;-)
"Macewy codziennego użytku" to prezentacja zdjęć Łukasza Baksika obrazujących polskie podejście do żydowskich cmentarzy oraz o 'recyklingu' nagrobków. Bardzo smutna prezentacja. Bo to, co uczyniono z macewami i kirkutami woła o pomstę do nieba...
Stawianie budynków z cudzych pomników grobowych, wykonywanie z nich żaren czy szlifierek jest ogromnym barbarzyństwem. Zwłaszcza, że w większości przypadków nie są to efekty działań niemieckich z czasów II wojny światowej a dużo późniejsze decyzje podejmowane po 1945 r. Wystarczy spojrzeć na warszawski Cmentarz na Bródnie...
I chyba to jest najsmutniejsze...

Sama wystawa jest świetnie zaaranżowana, ciekawa i wstrząsająca, ale... pozostawia ogromny niedosyt. Chociażby dlatego, że tak na jej temat trąbiono przed otwarciem, takie zachwyty pojawiały się w mediach a tymczasem jest to ze 30 zdjęć plus jeden eksponat na przestrzeni wielkości przeciętnej kuchni w bloku. W sumie jak na zapowiedź "efektu kilku lat fotografowania" to nie wywraca na plecy...

Ale dobrze, że jest taka wystawa. I zdecydowanie warto się na nią wybrać.

O reszcie Centrum Sztuki Współczesnej pisać nie będę, ale zaznaczę, że jest to chyba najbardziej psychodeliczna i psychopatyczna przestrzeń, którą kiedykolwiek zdarzyło mi się przemierzać. Chyba nie jestem targetem dla modernego artyzmu ;-)

piątek, 5 listopada 2010

Oaza

Dłuższą chwilę obchodzę ten film jak pies jeża i nie wiem z której strony zacząć.
Spróbujmy jednak od początku...

W ramach 4. Festiwalu Filmowego Pięć Smaków udało nam się pójść na (niestety tylko) jeden film. I to zupełnie z przypadku, bez przygotowania, bez jakiejkolwiek wiedzy o tym, na co się wybieramy.

Trafiło na "Oazę", koreański film Lee Chang-donga z 2002 roku. Treść zda się banalną - ot jakby przygłup z lekkim upośledzeniem umysłowym najpierw próbuje zgwałcić a potem zakochuje się w dziewczynie z porażeniem mózgowym i próbują ogarnąć świat. Tyle, że główny bohater jest wyjątkowo dziwny i, jak dla mnie irytujący, a bohaterka przeraża swoją niepełnosprawnością i niemożliwością podjęcia jakiegokolwiek działania... Oczywiście wszystko to jest połączone z totalnym niezrozumieniem, alienacją we własnej rodzinie i odrzuceniem przez społeczeństwo. Ba, ogólnie rzecz ujmując, to wszyscy bohaterowie byli jacyś tacy... denerwujący, irytujący i absurdalnie okropni...
Dodatkowo cała opowieść podlana jest dużą dawką magiczności (albo, jak chcą krytycy - realizmu magicznego). Wszystkie składniki łącznie tworzą ciężkostrawny koktail...

Cała ta historia mogłaby wydarzyć się gdziekolwiek - nie musi to być Korea Południowa. Równie dobrze podobną parę można by było znaleźć na sąsiedniej klatce schodowej, ale...
...hmmmm...
ten film mnie pokonał. Nie, nie był zły, nie był ohydny, nie był nieudany - po prostu wykroczył swą chwilową dosłownością poza poziom, który jestem w stanie ogarnąć. Gdzieś jakby naruszył moją intymność. A nawet bardziej nawet zmusił do (optycznego) naruszenia intymności głównych bohaterów.
Drugi raz się nie podejmę.
Ale było warto - chociażby po to, żeby przekonać się, że ludzie, niezależnie od położenia geograficznego, rasy itp. są zawsze ludźmi. Ze zbyt dużą ilością wad...

Osobne brawa należą się aktorce So-ri Moon - za doskonałość kreacji upośledzonej kobiety, która była w jej wykonaniu arcydziełem. Do tego stopnia, że do momentu w którym tego nie wygooglałem, to myślałem, że ona naprawdę jest osobą niepełnosprawną. A tu taka niespodzianka...



Chrzest

W dobie beznadziejnych i nieśmiesznych polskich komedii romantycznych pojawienie się takiego tytułu jak "Chrzest" jest wyjątkową perłą. I po raz kolejny potwierdza teorię, że Polacy potrafią kręcić dobre filmy, pod warunkiem, że nie kopiują amerykańskich wzorców i nie próbują rozśmieszyć za bardzo widza ;-)

Nowy film Marcina Wrony jest absolutnie niezabawny - to kawał kina ciężkiego tak mocno, że aż wbija w fotel. I nie daje powodów do radości. Ale za to do myślenia tak... Bo jest o czym myśleć - tak w kwestii fabuły jak i głównych bohaterów...
Samej historii nie ma co streszczać, wystarczy spojrzeć na dowolną recenzję lub zapowiedź. Ważne jest to, że jest ona opowiedziana z dużą dawką prawdopodobieństwa a przy tym postępowanie bohaterów jest tak pasywne, tak bierne, tak nielogiczne, że aż... ludzkie...
I dlatego ten film jest tak dobry. Bo nie jest heroiczny. Bo jest zwyczajną opowieścią o nieuchronności. I podłym losie.
A dodatkowo zadaje kilka pytań. Nie tylko o moralności a o czkawce wynikającej z własnej przeszłości. I nieuchronności... A przy tym jest brutalny. Tak bardzo brutalny, że chwilami ciężko utrzymać wzrok na ekranie.

Moim skromnym zdaniem - bardzo warto...



środa, 3 listopada 2010

The Social Network

Zdjęcia z Wilna czekają na lepsze czasy, ale (na szczęście) w przerwie między wpisami nie doszło do intelektualnego paraliżu a jedynie mocnego braku czasu. I jakiejś takiej leniwej jesienności...
Bo przecież nie mogło być tak, że nie było nas w kinie ;-)

Poszliśmy na "The Social Network" jako na ciekawostkę. Chociażby dlatego, że nie miałem, nie mam i nie zamierzam mieć konta na facebooku, ale jednocześnie jest ów portal zjawiskiem, którego nie da się nie zauważyć. Jeszcze chwila a na opakowaniach zapałek będą guziki "lubię to" a swój profil będzie miała każda studzienka kanalizacyjna. I w związku z tym wszyscy będą wiedzieć wszystko o wszystkich ale wszystkich to wszystko będzie gówno obchodziło.
I nadal nie będzie prawie do kogo gęby otworzyć. Nawet jeśli ktoś nazbiera 50.000 znajomych.
Ale miało być o filmie a nie kolejna rozprawka z cyklu "Fenomen portali społecznościowych i pierdolenia o niczym w dobie upadku cywilizacji zachodu" ;-)

"The Social Network" opowiada historię powstania Facebooka, koncentrując się na postaci założyciela portalu - Marka Zuckerberga a przy okazji opowiada o procesie - od pomysłu do bogactwa. I pokazuje to wszystko na tyle interesująco, że człowiek spokojnie przesiedzi cały seans a jednocześnie nie doprowadzi ani do przesadnego wymęczenia czy ani przeintelektualizowania. Bo film jest po prostu dobry - nie genialny, nie wybitny ale i nie schodzi poniżej pewnego, dość wysokiego poziomu. Wielka przy tym chwała odtwórcom głównych ról - nie ma tam chyba ani jednego aktora, który zagrał słabo lub nie stworzył wyraźnej postaci. Ba, zaskoczył mnie wielce pozytywnie popowy-wyjec Justin Timberlake, co do którego miałem dość poważne obawy :-)

Polecam. Coby zobaczyć, zrozumieć pewne mechanizmy, zobaczyć kawałek historii a przy tym zupełnie pozytywnie spędzić czas. :-)