wtorek, 25 stycznia 2011

Czarny Łabędź

"Czarny Łabędź" to druga kinowa odsłona poprzedniego weekendu... I to bardzo udana - udało się obejrzeć naprawdę dobry film. Miałem pewne obawy, bo filmy Aronofsky'ego lubię i mam obawy, że sam sobie tak wysoko postawił poprzeczkę przy "Requiem dla snu" i "Zapaśniku", że sam już nie jest w stanie jej przeskoczyć.
Ale próbuje... A dzięki temu dostajemy takie filmy jak "Czarny Łabędź" właśnie... :-)

Historia słabej psychicznie, terroryzowanej przez matkę, mimozowatej baletnicy nie jest może niczym zaprzesadnie odkrywczym, ale podana jest widzowi w bardzo przyjemnej choć mrocznej formie. I wraz z szaleństwem bohaterki pojawia się jakiś taki niepokój, niepewność, hipnotyczność obrazu, która nie pozwala oderwać wzroku do ostatnich scen filmu.

Bo zarówno pierwszoplanowa pani Natalie Portman (ah, gdzie to dziecię z "Leona Zawodowca"?) jak i reszta aktorów stworzyli opowieść, w którą łatwo jest uwierzyć. A to już duży sukces... No i pokazali, że prócz pięknego tańca jest jeszcze całe zakulisowe kurewstwo, jak w każdym zawodzie... I chora ambicja, która potrafi wbijać gwoździe w duszę ludzką skuteczniej i boleśniej niż fizyczne tortury...

Osobnym bohaterem filmu jest, oczywiście, muzyka, która stwarza tak klimat jak i fabułę opowieści... I tu zaznaczę, że tylko wizyta w dobrym kinie może całkowicie oddać złożoność filmu. Żaden divix siorbnięty z internetu nie będzie miał aż tak dobrego dźwięku, który wbije w fotel w niektórych scenach.

Podsumowując: film nie jest może odkryciem roku, ale obejrzeć go warto. A nawet bardzo...

Trailer:

sobota, 22 stycznia 2011

Ajami

Kolejna wyprawa do kina nie zakończyła się, tak jak poprzednio, klęską na całej długości frontu. Tym razem zawiało nas na film w którym coś się dzieje ;-)
Obejrzane właśnie "Ajami" to kolejny obraz (po "Oczach szeroko otwartych" i "Meduzach") związany ze współczesnym Izraelem, ukazujący pełen tygiel nacji, które zamieszkują ów kraj.
Jest to opowieść bardzo brutalna i wbijająca w fotel, zwłaszcza, że ukazuje dosłowną walkę o przetrwanie w podłej dzielnicy. I to, że ciężko jest uwierzyć w happy end, niezależnie czy jest się żydem, muzułmaninem czy chrześcijaninem. Zwłaszcza jednak, jeśli należy się do społeczności wyznawców Allaha, spychanej (słusznie czy nie, to już zupełnie inna dyskusja) przez władze na margines społeczeństwa.

A ogląda się film rewelacyjnie - zwłaszcza, że jest on nakręcony w formie paradokumentu, co uwiarygadnia całą opowieść. Dostajemy dzięki temu historię bardzo realistyczną a przy tym dosłownie okrutną i depresyjną... I bardzo plastyczną...

I nie jest to obraz Tel-Awiwu, który dostajemy w wiadomościach. Zakładam, że jednak bliżej mu prawdzie niż nam się wydaje...



wtorek, 18 stycznia 2011

Hadewijch

Po dwóch przyjemnych filmach w 2011 roku przyszła pora na gniota ;-) Takim właśnie był "Hadewijch". Nawet nie wiem co o tym filmie napisać taki był słaby...

Fabuła bez sensu (oh, oh, jaki nadmiar złej wiary w Boga może być destrukcyjny, niezależnie czyś jest katolik czy muzułmanin), aktorzy drętwi, akcji brak a wszystko tak nudne, że powinno być ekstra płatne za samo wytrzymanie na sali kinowej bez zaśnięcia. Mi się ta sztuczka udała, ale wiele osób w zasięgu wzroku przysypiało w trakcie oglądania...
Przy tym całość opowiedziana jest bez polotu, bez przemyślenia tematu i z historią tak nieporadną i nudną jak czytanie składu proszku do prania. Niby można, ale - po co???

Specjalne brawa należą się scenarzyście. Jeszcze nie widziałem filmu, który byłby rozpisany na aż taką anemię...
Wygląda to (improwizując ale nieprzesadnie koloryzując) mniej więcej tak:
45 sekund ujęcia jego twarzy
45 sekund ujęcia jej twarzy
[Ona] kocham go
45 sekund ujęcia jej twarzy
45 sekund ujęcia jego twarzy
[On] to dobrze
45 sekund ujęcia jego twarzy
45 sekund ujęcia jej twarzy
[Ona} ale bardzo
45 sekund ujęcia jej twarzy
45 sekund ujęcia jego twarzy
[On] czy ty mnie w ogóle słuchasz?
45 sekund ujęcia jego twarzy
45 sekund ujęcia jej twarzy
łza na jej policzku
gil z nosa
[cięcie]

Fascynujące, czyż nie? Do tej pory nie wiem ani po co, ani dla kogo powstał ten film...
Nie polecam... Wcale...

Dla odważnych trailer:

niedziela, 16 stycznia 2011

Soul Kitchen

Za oknem paskudnie i depresyjnie, w sumie nie wiadomo jaka naprawdę panuje pora roku bo rzeczywistość zaokienna miota się między ponurym listopadem a mroźnym lutym. Na taką aurę należy znaleźć odtrutkę dla zmęczonej, wiecznie śpiącej i marudnej duszy...

Na szczęście udało się takową odnaleźć w kinie... :-)
"Soul Kitchen" nie jest filmem wybitnym. Nie jest filmem pretensjonalnym. Nie jest też filmem odkrywczym czy genialnym... Jest po prostu dobrą, zabawną komedią, która nie próbuje aspirować do bycia czymś innym niż jest w rzeczywistości...
Prosta opowieść o knajpie prowadzonej przez greckiego emigranta, staje się dobrą historią, która potrafi rozbawiać widza przez cały seans. A wszystko dzięki dziwnej zbieraninie bohaterów, dobrej muzyce i całkiem zabawnych gagach, które nie są być może odkrywcze, ale bardzo smacznie serwowane. :-) Ot film, którego może nie będzie się wspominać po latach z rozrzewnieniem, ale na pewno kilka razy przywoła uśmiech na twarz :-)
Zwłaszcza wspominając psychotycznego kucharza, granego przez Birola Ünel. W końcu pokazano na ekranie prawdziwego furiata-pasjonata a nie produkt kulinarnych programów w tv ;-)

A przecież odrobina uśmiechu jest niezbędna. Do życia. Zwłaszcza zimą... :-)


czwartek, 13 stycznia 2011

Mr. Nobody

Rok 2011 uważam kinowo za rozpoczęty! :-)

Pierwszym seansem, na który nas zawiało był "Mr. Nobody". Jeśli ma być to wróżba na tegoroczne doznania filmowe to niczego lepszego nie można było sobie wymarzyć... ;-)

Film jest przedziwną, zapętloną wielokrotnie opowieścią o multiplikacji wyborów, rzeczywistościach równoległych, alternatywnych scenariuszach życia i teorii wielowymiarowości wszechświata. Okraszono to dodatkowo teorią efektu motyla, wielkiego wybuchu i czasu jako wartości zmiennej. Mało? No to należy dorzucić sobie jeszcze nieco filozofii i metafor w obrazkowym wydaniu...

Ale ogląda się to rewelacyjnie i dwie godziny opowieści o Nemo Nobody mijają bardzo sprawnie - niezależnie która z historii pojawia się w danym momencie na ekranie... Bo każda z owych opowieści jest zaskakująca a tak na prawdę do końca nie wiadomo czy (lub która) jest prawdziwa. A może to wszystko to tylko urojenia 118-letniego starca? Albo świat tworzy się w głowie nastolatka? Bądź wszystko jest konsekwencją decyzji małego chłopca?
Trzeba ten film zobaczyć żeby móc chociaż spróbować znaleźć odpowiedź i zastanowić się nad pewnymi przypadkami w życiu człowieka...

Ogromne brawa należą się całej ekipie odpowiedzialnej za powstanie tego filmu a zwłaszcza aktorom, scenografom, kamerzystom, gościom od muzyki i od efektów specjalnych... Jaco Van Dormael jako reżyser i scenarzysta też się sprawdził. Bardzo.

Oczywiście znajdą się tacy, którzy będą marudzić, że film jest nudny, powierzchowny albo cierpi na przerost formy nad treścią, ale cóż... takie ich prawo. Ja zaś będę każdemu "Mr. Nobody" polecał :-)

Trailer: