poniedziałek, 15 listopada 2010

Wyśnione miłości

Czasem nasłucha się człowiek zachwytów nad filmem i podejmuje decyzję, że też chce to zobaczyć - chociażby, żeby się przekonać, czy owe ochy i achy były zasłużone...
Tak właśnie było z filmem "Wyśnione miłości": najpierw przeczytane pozytywne recenzje a potem wyprawa do kina. A potem przyszedł wielki zawód i poczucie straty czasu...

Film jest okropny, zblazowany, artystowski i... o niczym... Coś jakby rozdęty bełkotem teledysk z dużą ilością zapychaczy, bezsensownej pracy kamery i fałszywą głębią bohaterów. Bzdura, bzdura, bzdura... A poza tym, to to wszystko już było...

I naprawdę nie wiem dlaczego ten film wzbudził takie zachwyty. Chociaż może odpowiedzią była widownia - kreująca się na artystów i gej-lesbian-lanserów banda przygłupów, którzy nawet nie wiedzieli jak zachować się na sali kinowej a elementów komediowych szukali tam, gdzie nie miało prawa ich być. Ale za to oni byli. I będą mogli pochwalić się przed znajomymi, że są takimi super kinomanami. Ba, wręcz koneserami...
Ot, znak czasów... I postępującego odmóżdżenia w narodzie...

Pointując: pierwsze spotkanie z kinematografią kanadyjską nie wypadło zachęcająco. Ale dam jej jeszcze szansę ;-) Chociażby za soundtrack, który był najjaśniejszą stroną w filmie...

Trailer, klasycznie, tym razem bez polecenia... ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz