W ramach 8. Warszawskiego Festiwalu Filmów o Tematyce Żydowskiej udało nam się pójść tylko na jeden film. Akurat padło na najnowszy film Feliksa Falka pt. "Joanna".
Jako gratis w cenie biletu na prawie każdy polski film jest powtarzające się uczucie niespełnienia i zmarnowania pomysłu (vide: "Rewers", "Mistyfikacja", "Jestem Twój"), które dociera do człowieka najpóźniej minutę po wyjściu z sali kinowej...
Fabuła w "Joannie" jest stosunkowo prosta - opiera się na historii kobiety, która ukrywa żydowskie dziecko i zaczyna ponosić konsekwencje tej decyzji. Przy tym pojawia się konieczność pewnej współpracy z Niemcami i ostracyzm ze strony Polaków, którzy biorą główną bohaterkę za kolaborantkę.
I tu zaczynają się schody... Wszystko jest strasznie dosłowne, główna bohaterka jest skonstruowana jak cep i równie finezyjna. Ba, nawet postać małej Róży jest jakby elementem scenografii - mała dziewczynka z loczkami, która czasem powie coś "mądrego i wzruszającego".
Tyle, że równie dobrze mogłaby być fortepianem Szopena, romską rodziną albo kasą pancerną Armii Ludowej. I niczego w fabule to by nie zmieniło... Bohaterka zapewne miotałaby się identycznie bez sensu, AKowcy również postawiliby na niej kreskę a w niemieckim oficerze, jak to w typowym Niemcu, obudziłyby się ludzkie uczucia. I też mówiłby po francusku. Jak każdy okupant z kraju Goethego ;-)
Całość jest na dodatek mocno przewidywalna i dobita gwoździem pod postacią sceny finałowej...
Znów u Falka pojawia się ten sam syndrom co w "Komorniku" czy "Samowolce" - miał facet przebłysk, dobrze zaczął a potem popłynął gdzieś na "mentalnego przestwór oceanu".
Przy okazji trzeba zauważyć, że nie jest to film najgorszy - znów dostaliśmy porcję świetnej scenografii i kostiumów, znów w tle pobrzmiewa dobrze dobrana muzyka a na ekstra pochwałę zasługuje operator kamery. Treść filmu nie jest też głupia - tego zarzucić mu nie można. Jest tylko niewykorzystana, nieprzemyślana, zbyt oczywista...
Zapraszam do kina :-)
Jako gratis w cenie biletu na prawie każdy polski film jest powtarzające się uczucie niespełnienia i zmarnowania pomysłu (vide: "Rewers", "Mistyfikacja", "Jestem Twój"), które dociera do człowieka najpóźniej minutę po wyjściu z sali kinowej...
Fabuła w "Joannie" jest stosunkowo prosta - opiera się na historii kobiety, która ukrywa żydowskie dziecko i zaczyna ponosić konsekwencje tej decyzji. Przy tym pojawia się konieczność pewnej współpracy z Niemcami i ostracyzm ze strony Polaków, którzy biorą główną bohaterkę za kolaborantkę.
I tu zaczynają się schody... Wszystko jest strasznie dosłowne, główna bohaterka jest skonstruowana jak cep i równie finezyjna. Ba, nawet postać małej Róży jest jakby elementem scenografii - mała dziewczynka z loczkami, która czasem powie coś "mądrego i wzruszającego".
Tyle, że równie dobrze mogłaby być fortepianem Szopena, romską rodziną albo kasą pancerną Armii Ludowej. I niczego w fabule to by nie zmieniło... Bohaterka zapewne miotałaby się identycznie bez sensu, AKowcy również postawiliby na niej kreskę a w niemieckim oficerze, jak to w typowym Niemcu, obudziłyby się ludzkie uczucia. I też mówiłby po francusku. Jak każdy okupant z kraju Goethego ;-)
Całość jest na dodatek mocno przewidywalna i dobita gwoździem pod postacią sceny finałowej...
Znów u Falka pojawia się ten sam syndrom co w "Komorniku" czy "Samowolce" - miał facet przebłysk, dobrze zaczął a potem popłynął gdzieś na "mentalnego przestwór oceanu".
Przy okazji trzeba zauważyć, że nie jest to film najgorszy - znów dostaliśmy porcję świetnej scenografii i kostiumów, znów w tle pobrzmiewa dobrze dobrana muzyka a na ekstra pochwałę zasługuje operator kamery. Treść filmu nie jest też głupia - tego zarzucić mu nie można. Jest tylko niewykorzystana, nieprzemyślana, zbyt oczywista...
Zapraszam do kina :-)
Oj...Ciamek ale Ty masz fajne pióro, marnujesz się chłopie na tym blogu ;)
OdpowiedzUsuńNie jestem kinomanem, amerykańskie kino zbrzydziło mi miłośc do filmów, ale Twoje recenzje czytam z przyjemnością ;) Pozdrawiam!
Grzegorz
Sabvelso