sobota, 11 czerwca 2011

Melancholia

Moje spotkania z Larsem Von Trierem są bardzo sporadyczne i sinusoidalne, jeśli chodzi o odbiór jego filmów. Bo: "Przełamując fale" do mnie nie dotarło, "Idioci" zachwycili, o "Dogville" zapomniałem a "Antychryst" spłoszył samymi trailerami ;-)

Przyszedł jednak czas "Melancholii", na którą wybraliśmy się zwiedzeni nazwiskiem reżysera i kilkoma pochlebnymi opiniami znajomych. Poszliśmy do "Muranowa" i się zaczęła podróż przez męki... ;-)

Ale po kolei: film składa się jakby z trzech części. Pierwsza to plastyczno-muzyczne preludium ukazujące wizję uderzenia planety w Ziemię i końca świata. Plus niesamowite ujęcia bohaterów późniejszych epizodów. Cud, miód i orzeszki ;-)

Potem jest druga część, która doprowadza do utraty wiary w sens siedzenia w kinie. Przez dobrą godzinę męczymy się wraz z główną bohaterką na angielskim weselu. Dramat... Ona się miota, oni przynudzają, nic nie ma większego sensu a widzowi chce się spać. Podobno można doszukać się w tym drugiego dna i jakiegoś głębokiego zamysłu reżysera. Ja nie potrafię.... Ot chodzi kobita po własnej imprezie i tu kogoś obrazi, tam kogoś przeleci, tam się popłacze a wszystko to kompletnie od rzeczy... Koszmar...

Trzecia część to już koniec świata w całej swej dosłowności. Bohaterowie czekają aż planeta Melancholia walnie w ziemię. Pięknie czekają. A planeta pięknie się zbliża. Wszystko w sielskiej scenerii brytyjskiej prowincji... No i oni czekają i czekają i czekają... Ktoś wpada w panikę, ktoś zachowuje stoicki spokój (to akurat pokazane jest świetnie)... I się w końcu doczekują. *BUM* Finale grande... Napisy końcowe. Światła. Do domu...

Nie umiem ocenić tego filmu. Nie umiem docenić jego poetyki i rozlazłości. Gdyby składał się tylko ze wstępu i połowy trzeciej części byłby filmem genialnym. A tak pozostał tylko filmem przyzwoitym. I usypiającym...

Warto to zobaczyć...? Nie jestem przekonany...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz