środa, 28 grudnia 2011

Listy do M.



W ramach świątecznego ruszenia dupska sprzed zastawionego stołu poszliśmy do kina na "Listy do M.". Wprawdzie od początku zanosiło się na typowy romantyczny gniot, ale kilka w miarę dobrych recenzji i opinii znajomych, połączonych z typowym bożonarodzeniowym odmóżdżeniem sprawiło, że jednak podjąłem to ryzyko ;-)

I nie bardzo wiem teraz co o tym filmie napisać.
Bo to jest gniot. Przewidywalny, łopatologiczny, nudny i słaby gniot!!! Typowa produkcja dla nastolatek i gospodyń domowych, którym oglądanie tvn-owskich produkcji wyżarło mózg.
Do tego zestaw aktorów "topowych" - z dowolnego serialu, szoł telewizyjnego czy pudelka... Grających jakby robili to tylko dla kasy - bez szacunku dla widza czy nawet samych siebie...

Więc nie będzie trailera, nie będzie recenzji - będzie tylko niesmak, który pozostał po wyjściu z kina.



A przy okazji - jest to trzecia z rzędu polska produkcja, po której czuję się przygnębiony stanem krajowej kinematografii... Bo czy nasi twórcy biorą się za komedię, za dramat czy film historyczny - każdorazowo wychodzi coś tak wyjątkowo niestrawnego, że nie wiadomo -  śmiać się, czy płakać...

Ponure to czasy, gdy nawet banalne komedie składają się z nieśmiesznych gagów i product-placementu...

Poza tym, do jasnej cholery, List do M. w polskiej kulturze już był. Jeden. Piękny. Prawdziwy. Ten:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz