Dwa lata temu widzieliśmy pierwszą część przygód Sherlocka Holmesa (pisałem o niej TU). Wizja Guya Ritchiego była wtedy całkiem świeżym spojrzeniem na dość oklepany temat. Dużo akcji, dużo industrialu, jakieś takie estetyczne wysmakowanie i dobrze dobrani aktorzy.
Ot, kino rozrywkowe w bardzo dobrym wydaniu...
Druga część "Sherlock Holmes: Gra Cieni" zwabiła nas do sali kinowej już w kilka dni po premierze. Szliśmy więc przygotowani na dużą porcję zabawy, dynamiczne ujęcia i niegłupią fabułę.
Dodatkowym wabikiem było kilka niezamkniętych wątków z pierwszej części filmu, w sumie fajnie jest się dowiedzieć "kto zabił" oraz "po co to wszystko"
A potem zaczął się seans...
A ja poczułem się obrażony...
Robert Downey jr. oraz Jude Law biegają gdzieś bez ładu i składu (ew. strzelają, robią z siebie przygłupów lub udają mądrych) a reszta aktorów każdorazowo jest tylko dodatkiem do sceny (pościgu, bijatyki, strzelanki), która ma albo epatować spektakularną choreografią walki bądź uroczym wybuchem...
I tylko logiki w tym za grosz.
I tylko zagadki w tym za grosz.
Reżyser ma widza za idiotę. Klasycznego idiotę, który i tak nie pojąłby ani intrygi ani jej rozwiązania, więc każdorazowo (gdy już każdy dostanie w pysk lub coś spektakularnie eksploduje) wykłada mu je jak na tacy. Dodatkowo obrazując każdą scenę - na wypadek gdyby słowo mówione nie przedarło się przez zwoje mózgowe wypełnione popcornem.
Nie, nie oczekiwałem suspensu, zagadek i filmu detektywistycznego, ale do jasnej cholery, nie spodziewałem się aż takiego gniota! Bo dostałem w łeb łopatologiczną papką okraszoną efektami specjalnymi. Tylko...
Szkoda...
Najgorsze, że nawet profesor Moriarty (główny antagonista Holmesa) został przedstawiony w idiotycznie komiksowy sposób a cała historia o "tym złym" była tak idiotyczna, że szkoda o niej pisać...
A najgorsze, że być może powstanie część trzecia. Tego obawiałbym się najbardziej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz