Obejrzałem "Wstyd" Steva McQueena bez żadnego przygotowania, bez żadnych oczekiwań. Idąc na seans przeczytałem tylko, że niby ma to być film "badający naturę seksu, bliskości i związków we współczesnym świecie.".
Czyli dramat psychologiczno-społeczny z erotyką w tle.
Miał być...
Może nie miał być...
Albo wszyscy widzą w nim coś, czego ja nie zauważam?
A może to krytyka zachłysnęła się jakąś pierwszą opinią i potem już wszyscy pisali o tym filmie tylko te same konstrukty zdaniowe?
Przez ponad półtorej godziny podróżujemy przez codzienność uzależnionego od seksu faceta, który (chyba) nieustannym ryćkaniem próbuje zagłuszyć wyrzuty sumienia. Albo po prostu lubi ten sport. W międzyczasie pojawia się jego siostra. Jakby nieco upośledzona, przynajmniej emocjonalnie...