Obejrzałem "Wstyd" Steva McQueena bez żadnego przygotowania, bez żadnych oczekiwań. Idąc na seans przeczytałem tylko, że niby ma to być film "badający naturę seksu, bliskości i związków we współczesnym świecie.".
Czyli dramat psychologiczno-społeczny z erotyką w tle.
Miał być...
Może nie miał być...
Albo wszyscy widzą w nim coś, czego ja nie zauważam?
A może to krytyka zachłysnęła się jakąś pierwszą opinią i potem już wszyscy pisali o tym filmie tylko te same konstrukty zdaniowe?
Przez ponad półtorej godziny podróżujemy przez codzienność uzależnionego od seksu faceta, który (chyba) nieustannym ryćkaniem próbuje zagłuszyć wyrzuty sumienia. Albo po prostu lubi ten sport. W międzyczasie pojawia się jego siostra. Jakby nieco upośledzona, przynajmniej emocjonalnie...
Ani to dramat.
Ani to film erotyczny.
Niby można się tam na siłę doszukiwać jakiegoś współczesnego spojrzenia na seks jako towar, na seks jako zamiennik uczuciowości, można dopatrywać się wątku kazirodczego czy piętnować głównego bohatera... Ale nie bardzo wiem po co...
Bo to, że bohater lubi seks a przy tym potrafi kobiety rozbierać samym spojrzeniem, to chyba nic złego... Jakie czasy taki Casanova ;-)
Bo to, że bohater lubi seks a przy tym potrafi kobiety rozbierać samym spojrzeniem, to chyba nic złego... Jakie czasy taki Casanova ;-)
W sumie film obejrzeć się da. Ale ani nie zachwyca, ani nie zmusza do myślenia. Ot - utrzymany w nieco teledyskowej konwencji obraz gadano-ryćkany. Bez szału... ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz