"Zupełnie inny weekend" to kolejny przykład nienormalności - znów okazało się, że zaokienne "minus pińcet stopni" nie jest przeszkodą w pójściu do kina ;-)
Historia jest prosta - dwóch gejów, spotkanie w knajpie, seks i postępujące zauroczenie. Wszystko w czasie jednego weekendu, połączone z dużą domieszką narkotyków, alkoholu i... zwierzeń. Do tego bardzo szybko dochodzi zapowiedź braku happy endu - jeden z bohaterów za kilka dni wyrusza na kilka lat do USA.
Zostajemy wpuszczeni z kamerą do świata głównych bohaterów - przebywając z nimi przez te dwa dni w prawie każdej możliwej sytuacji, niezależnie czy chodzi o spacer po lunaparku czy sceny intymne. I na tym polega urok tego filmu - nie ma tu ckliwej romantyczności, nie ma tu nadmiaru gejowskiej czy heterycznej ideologii - jest po prostu opowieść...
Podążamy więc za bohaterami, spędzamy z nimi czas i jakoś tak powoli dajemy się wciągać do ich świata, momentami zatracając całą otoczkę LGBT....
Bo tak na prawdę to film zdobywa widza dwoma rzeczami - po pierwsze uniwersalnością. W sumie, miast dwóch facetów mogła tam być dowolna inna płciowo-klasowo-rasowa kombinacja. I byłoby to równie udane przedstawienie weekendu i uczuciowej destabilizacji. Bez łzawej banalności i konwencji... Ale skoro jest to już film o gejach, plus drugi wynika właśnie z owej nienachalności, jakby "oswajania" homoseksualnej rzeczywistości bez miziania, łysych chłopców w skórach i epatowania specyficzną erotyką a'la zespół Village People... ;-) Nawet to, że jeden z bohaterów ma artystyczne zapędy nie czyni z niego klasycznego "jacykowa" z miękką rączką i specyficznym stylem wypowiedzi ;-)
Ba, w tym filmie nawet (dość odważne) sceny miłosne nie rażą, nie obrzydzają - są po prostu częścią opowieści...
Przy okazji film się po prostu dobrze ogląda. Chwilami są dłużyzny, ale nie przeszkadzają one w odbiorze. I nie ma tu ani Biedronia z tęczową flagą ani żadnej ideologii, jest po prostu historia o zakochaniu...
A takie historie, jeśli są dobrze zagrane, oglądać czasem trzeba... Bo wszyscy chcemy być szczęśliwi...
Pozostaje jeszcze kwestia homofobów. Owym i ten film spojrzenia na świat nie zmieni...
Zostajemy wpuszczeni z kamerą do świata głównych bohaterów - przebywając z nimi przez te dwa dni w prawie każdej możliwej sytuacji, niezależnie czy chodzi o spacer po lunaparku czy sceny intymne. I na tym polega urok tego filmu - nie ma tu ckliwej romantyczności, nie ma tu nadmiaru gejowskiej czy heterycznej ideologii - jest po prostu opowieść...
Podążamy więc za bohaterami, spędzamy z nimi czas i jakoś tak powoli dajemy się wciągać do ich świata, momentami zatracając całą otoczkę LGBT....
Bo tak na prawdę to film zdobywa widza dwoma rzeczami - po pierwsze uniwersalnością. W sumie, miast dwóch facetów mogła tam być dowolna inna płciowo-klasowo-rasowa kombinacja. I byłoby to równie udane przedstawienie weekendu i uczuciowej destabilizacji. Bez łzawej banalności i konwencji... Ale skoro jest to już film o gejach, plus drugi wynika właśnie z owej nienachalności, jakby "oswajania" homoseksualnej rzeczywistości bez miziania, łysych chłopców w skórach i epatowania specyficzną erotyką a'la zespół Village People... ;-) Nawet to, że jeden z bohaterów ma artystyczne zapędy nie czyni z niego klasycznego "jacykowa" z miękką rączką i specyficznym stylem wypowiedzi ;-)
Ba, w tym filmie nawet (dość odważne) sceny miłosne nie rażą, nie obrzydzają - są po prostu częścią opowieści...
Przy okazji film się po prostu dobrze ogląda. Chwilami są dłużyzny, ale nie przeszkadzają one w odbiorze. I nie ma tu ani Biedronia z tęczową flagą ani żadnej ideologii, jest po prostu historia o zakochaniu...
A takie historie, jeśli są dobrze zagrane, oglądać czasem trzeba... Bo wszyscy chcemy być szczęśliwi...
Pozostaje jeszcze kwestia homofobów. Owym i ten film spojrzenia na świat nie zmieni...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz