Motto na koniec weekendu:
"Wiadomości z gazet dzielimy na: prawdziwe (nekrologi), prawdopodobne (prognoza pogody) i resztę."
niedziela, 28 lutego 2010
piątek, 26 lutego 2010
Parnassus
Jakiś czas temu zawiało nas do kina Femina na film "Parnassus. Człowiek, który oszukał diabła". W ramach walki z zimą i obezwładniającym mentalnie chłodem. I udało się... :-) Film jest uroczy - w sam raz na tę odrażającą porę roku.
Recenzji "Parnassusa" napisano już setki. Więc nie będę się powielał. Stwierdzam tylko, że w filmie jest tak wiele alegorii, metafor i symboli, że się nieco pogubiłem. I -koniecznie- chcę go zobaczyć raz jeszcze. Albo i dwa razy! ;-)
Trudno o filmie napisać coś złego. Właściwie, to przyznawałbym same plusy: za scenariusz, reżyserię, scenografię, za dobór aktorów i ich grę... Szkoda tylko, że Heatha Ledgera w żadnym filmie już nie zobaczymy. Ale za to czekam na kolejne produkcje z udziałem Lily Cole - nadal nie wiem, czy ona mi się podoba, czy nie... ;-)
Ah i jeszcze jedno. Jak zwykle ogromne brawa dla gościa, który tłumaczył tytuł filmu. Trzeba być niezłym jełopem, żeby z imaginarium zrobić oszukanie diabła. Zwłaszcza, że tytułowy bohater w żadnym momencie diabła nie oszukał. [oklaski!]
Na zachętę, jak zwykle, trailer:
Recenzji "Parnassusa" napisano już setki. Więc nie będę się powielał. Stwierdzam tylko, że w filmie jest tak wiele alegorii, metafor i symboli, że się nieco pogubiłem. I -koniecznie- chcę go zobaczyć raz jeszcze. Albo i dwa razy! ;-)
Trudno o filmie napisać coś złego. Właściwie, to przyznawałbym same plusy: za scenariusz, reżyserię, scenografię, za dobór aktorów i ich grę... Szkoda tylko, że Heatha Ledgera w żadnym filmie już nie zobaczymy. Ale za to czekam na kolejne produkcje z udziałem Lily Cole - nadal nie wiem, czy ona mi się podoba, czy nie... ;-)
Ah i jeszcze jedno. Jak zwykle ogromne brawa dla gościa, który tłumaczył tytuł filmu. Trzeba być niezłym jełopem, żeby z imaginarium zrobić oszukanie diabła. Zwłaszcza, że tytułowy bohater w żadnym momencie diabła nie oszukał. [oklaski!]
Na zachętę, jak zwykle, trailer:
poniedziałek, 22 lutego 2010
II Ogólnopolska Wystawa Motocykli i Skuterów
Czas na reminiscencję sobotnią, czyli wizytę na II Ogólnopolskiej Wystawie Motocykli i Skuterów 2010. Bo i tam nas zawiało :-)
Dla mnie wydarzenie o tyle nowe i ciekawe, że motory wszelkiej maści i autoramentu nigdy mnie za specjalnie nie interesowały. Ale zawszeć trzeba zdobywać nowe doświadczenia, więc bez protestów udałem się jako dzielny towarzysz :-)
Dotarcie na ul. Marsa to prawdziwa droga przez mękę. Nie dość, że to na drugim końcu Warszawy, to jeszcze nawet w sobotę trzeba stać w okropnym korku (niech żyją przebudowy dróg!) Ale nic to - w końcu dojechaliśmy. I nawet udało się znaleźć bankomat (w Marysinie, kilka kilometrów dalej...) ;-)
Sama wystawa odbywała się w wielkiej hali targowej. Ludzi to tam było jak mrówków. Zarówno prawdziwych motocyklistów jak i takich, którzy chcieliby nimi zostać oraz ludzi kompletnie nie związanych z tym światem (czyli mnie, dzieci jednośladowców oraz żon nie dzielących pasji męża) :-)
No i hostessy były. Prężące się tu i ówdzie. Z daleka bardzo ładne (na pewno zgrabne) ale z bliska jakieś takie... nieprzekonywujące. Ot, plastikowe ryje i silikonowe cycki. Bardziej do pornosów niźli marketingu ;-) Chociaż, muszę przyznać, nie wszystkie - kilka rzeczywiście mogło zauroczyć ;-)
No dobra. Ale przede wszystkim, to były tam motocykle i urządzenia motocyklopochodne. No i fajnie, że były... Chociaż mnie jakoś nie podnieca posiadanie jednośladu, to rzeczywiście miło było na coponiektóre egzemplarze popatrzeć. A na inne już nie - bo dla niewprawnego oka, to one wszystkie wyglądają jakoś tak... podobnie. Odróżnia się jeno ścigacze od chopperów (słownik googlowo-firefoxowy nakazuje mi zmianę słowa chopper na Chopin - zaskakujące!).
Fajne za to były trajki - taką machinę, to ja rozumiem :-) I dupsko człowiek wygodnie usadzi i się bujać za bardzo nie musi a i utrzymanie równowagi nieprzesadnie zaprząta uwagę. I prawdo jazdy kategorii B jest ok, nie trzeba żadnych egzaminów... Więc jakby ktoś miał luźne kilkadziesiąt tysięcy złotych, to ja chętnie. O np. TEN albo TEN. :-)
I tak oto minęło kilka sympatycznych sobotnich godzin :-)
Aby na dupie nie zasiąść na zbyt długo! :-)
Cmentarz Ewangelicko-Reformowany
Kilka zimowo-śnieżnych rzutów okiem na Cmentarz Ewangelicko-Reformowany przy ul. Żytniej w Warszawie.
A TU znajduje się bardzo ciekawy opis cmentarza.
Na pewno wrócę tam wiosną, gdy będzie widać więcej spod śniegu...
Kot i duchy
"Kot i duchy" (Haunted House) było filmem wybranym zupełnie przypadkowo - ot nigdy nas jeszcze w kinie 5d nie było, więc trzeba było na coś się zdecydować a ten tytuł brzmiał najbardziej przekonywująco.
O fabule nie ma co pisać. Filmik trwa raptem 13 minut i jest dokładnie o tym, co zapowiada tytuł w obu językach ;-) Jest kot, są duchy i nawiedzony dom...
Ale 5D ryje przy tym łeb ;-) Bo animacja jest świetna a 'grozę' nie dość, że odbiera się oczyma, to na dodatek jeszcze człowieka i wodą pochlapią i po łydkach poszmyrają i dupsko na fotelu wytrzęsą :-)
Filmik jest dobry. Mocno horrorowaty. I na pewno nie wziąłbym na to dziecka poniżej dziesiątego roku życia. Mam wrażenie, że młodszym nieźle może się popierdolić w psychice - chociażby oglądając ożywione lalki atakujące głównego bohatera :-)
Ale do kina 5D na pewno chętnie wybiorę się raz jeszcze. I znów chcę na film grozy. Chcę! O! :-)
O fabule nie ma co pisać. Filmik trwa raptem 13 minut i jest dokładnie o tym, co zapowiada tytuł w obu językach ;-) Jest kot, są duchy i nawiedzony dom...
Ale 5D ryje przy tym łeb ;-) Bo animacja jest świetna a 'grozę' nie dość, że odbiera się oczyma, to na dodatek jeszcze człowieka i wodą pochlapią i po łydkach poszmyrają i dupsko na fotelu wytrzęsą :-)
Filmik jest dobry. Mocno horrorowaty. I na pewno nie wziąłbym na to dziecka poniżej dziesiątego roku życia. Mam wrażenie, że młodszym nieźle może się popierdolić w psychice - chociażby oglądając ożywione lalki atakujące głównego bohatera :-)
Ale do kina 5D na pewno chętnie wybiorę się raz jeszcze. I znów chcę na film grozy. Chcę! O! :-)
Etykiety:
5d,
Kot i duchy,
Obejrzane
Sherlock Holmes
Wizyta w kinie na "Shelrocku Holmesie" była całkowitym spontanem :-) Ot, przechodziliśmy obok kina Luna, za chwilę miał się rozpocząć seans, więc zostaliśmy... A, że już jakiś czas temu miałem ochotę ów film zobaczyć, to i dobrze się złożyło.
Film jest (oczywiście moim skromnym zdaniem) bardzo fajny. Zwłaszcza dla oka, bo z postaci anemicznego detektywa-gentlemana z fajką i skrzypkami, znanego z wcześniejszych ekranizacji, niewiele tu zostało. Fabuła rwie do przodu, aktorzy gimnastykują się jak mogą ale poziom samej rozrywki jest zaskakująco wysoki.
Świetnie stworzono (bo co do odtworzenia, to nie mam żadnej pewności) duszny klimat industrialnego Londynu. Takie nawet to steampunkowe, czyli bliskie zachwycającej mnie ostatnio estetyce :-)
Guy Ritchie nie przynudza. Ani przez chwilę :-) I chwała mu za to. Odtwórców głównych ról też dobrze dobrał. Miało być kino akcji i wyszło tak, jak wyjść miało... A, że ortodoksyjni wyznawcy prozy Arthura Conan Doyla buntują się przeciwko takiej formie ekranizacji, to już ich problem :-) Zakładam, że będzie część druga (biorąc pod uwagę rozgrzebane wątki) i chętnie się na nią wybiorę...!
Dobry film na weekendowe odmóżdżenie, na dopieszczenie oczu i na wydanie kilku złotych, bez marudzenia ;-)
A na zachętę trailer:
Etykiety:
Obejrzane,
Sherlock Holmes
poniedziałek, 15 lutego 2010
Dąb Bartek
Drugi etap wycieczki styczniowej prowadził do dębu "Bartek".
Po raz pierwszy w życiu widziałem drzewo, które byłoby i dendro- i nekro- i techno-zabytkiem... ;-)
Bo sprawia wrażenie, że już dawno powinno być martwe, ale wciąż (ponoć) się zieleni. Przy tym wspiera się na podporach teleskopowych, które nadają wrażenia jakby był to jakiś postindustrialny cyber-twór. I, coby nie powiedzieć, jest to wielkie drzewo. Wielkie i majestatyczne :-)
Do poczytania np. tu i tu.
A w zimowej aurze bohater niniejszego wpisu wygląda tak:
Bo sprawia wrażenie, że już dawno powinno być martwe, ale wciąż (ponoć) się zieleni. Przy tym wspiera się na podporach teleskopowych, które nadają wrażenia jakby był to jakiś postindustrialny cyber-twór. I, coby nie powiedzieć, jest to wielkie drzewo. Wielkie i majestatyczne :-)
Do poczytania np. tu i tu.
A w zimowej aurze bohater niniejszego wpisu wygląda tak:
Tego też nie rozumiem - po co przypięto to do pnia?!?
(i to w dwóch wariantach)
(i to w dwóch wariantach)
Jeszcze raz ogromnie dziękuję, za przemiłą wyprawę ;-) Oby jak najczęściej bo rok rozpoczął się tak, jak powinien. Czyli w ruchu. :-)
Etykiety:
Dąb Bartek,
świętokrzyskie,
wycieczka,
zima
niedziela, 14 lutego 2010
Samsonów - ruiny huty "Józef"
Wycieczka zimowa dotarła do miejscowości Samsonów gdzie znajdują się, wyjątkowo urokliwe, ruiny huty "Józef" (do poczytania o onej: np. tu i tu). Plusem śniegowo-mroźnej aury był całkowity brak czynników ludzkich - więc można było spokojnie łazić, podziwiać i pstrykać ;-)
Ładnie, cicho, postidustrialnie... i do tego ślisko i w kopnym śniegu... ;-)
Ale fajnieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!
Widok z wnętrza Wielkiego Pieca...
Wszyscy robią takie foto ;-)
O czym dowiedziałem się dopiero po czasie ;-)
Wszyscy robią takie foto ;-)
O czym dowiedziałem się dopiero po czasie ;-)
Ładnie, cicho, postidustrialnie... i do tego ślisko i w kopnym śniegu... ;-)
Ale fajnieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!
Etykiety:
huta,
Samsonów,
świętokrzyskie,
wycieczka,
zima
sobota, 13 lutego 2010
Świętokrzyska zima
Urocza zimowa wyprawa w woj. Świętokrzyskim.
Bo kto powiedział, że zimą to tylko w domu można siedzieć...?
I kto powiedział, że wtedy nie może być ładnie?
Bo może!
I bywa! :-)
Jak onego dnia...
A potem wycieczka pojechała dalej. I tam też było ładnie. I fajnie... :-)
Bo kto powiedział, że zimą to tylko w domu można siedzieć...?
I kto powiedział, że wtedy nie może być ładnie?
Bo może!
I bywa! :-)
Jak onego dnia...
A potem wycieczka pojechała dalej. I tam też było ładnie. I fajnie... :-)
Etykiety:
świętokrzyskie,
wycieczka,
zima
czwartek, 11 lutego 2010
Danny Cavanagh + Leafblade w No Mercy
Nigdy nie udało mi się zobaczyć Anathemy na żywo, więc wczorajszy wieczór w No Mercy miał być częściowym naprawieniem owego niedopatrzenia lat młodzieńczych.
Koncert składał się z dwóch części - najpierw Danny plus Sean Jude jako Leafblade a potem już solo jako 1/5 Anathemy ;-)
Ale po kolei... :-)
O lokalu pisać nie będę. Bo jest. I to jest chyba jego jedyny plus. Oh, przepraszam, jeszcze dobre piwo z Browaru Fortuna mają ;-) I niewiele więcej dobrego da się napisać...
Koncert zaczął się ok. 21:00. Myślę, że jeśli było 100 osób, to chyba włącznie z obsługą lokalu. Ale nie ma co się dziwić - marketing przed imprezą w ogóle nie istniał. Gdyby nie przypadkowe znalezienie informacji o koncercie w necie, to też zapewne nie wiedziałbym, że takie wydarzenie będzie miało miejsce... No ale było kameralnie. To ma swoje plusy... :-)
Najpierw grało Leafblade. I grało, moim zdaniem, słabo... Ot dwóch chłopaków z gitarami chałturzących w zapyziałym barze na końcu świata. Trochę jak studenciaki przygotowujący się do konkursu piosenki smutnej, poetyckiej i akustycznej. Bez polotu, dało się posłuchać, ale nic ponad to...
Następnie krótka przerwa i na scenie pan Cavanagh :-) Grał dobrze, grał długo i, mam wrażenie, dobrze się przy tym bawił. A publiczność wraz z nim... Oprócz utworów zespołu macierzystego zaserwował również sporą dawkę coverów (min. Pink Floyd, Iron Maiden, Depeche Mode i Radiohead), a w przerwach nawiązywał kontakt werbalny z ludźmi zgromadzonymi pod sceną.
To również cieszy, bo przynajmniej nie okazał się być nadętym bufonem ;-) Zauroczył mnie jego występ... :-) I, co równie ważne, zagrał kilka moich ulubionych kawałków. Takich bliskich emocjonalnie. Bardzo bliskich...
Ok. 23:30 zakończyła się środowa kolacja (no bo jednak nie uczta) dla uszu i nastąpił czas powrotu... :-) Ale było warto...!
Koncert składał się z dwóch części - najpierw Danny plus Sean Jude jako Leafblade a potem już solo jako 1/5 Anathemy ;-)
Ale po kolei... :-)
O lokalu pisać nie będę. Bo jest. I to jest chyba jego jedyny plus. Oh, przepraszam, jeszcze dobre piwo z Browaru Fortuna mają ;-) I niewiele więcej dobrego da się napisać...
Koncert zaczął się ok. 21:00. Myślę, że jeśli było 100 osób, to chyba włącznie z obsługą lokalu. Ale nie ma co się dziwić - marketing przed imprezą w ogóle nie istniał. Gdyby nie przypadkowe znalezienie informacji o koncercie w necie, to też zapewne nie wiedziałbym, że takie wydarzenie będzie miało miejsce... No ale było kameralnie. To ma swoje plusy... :-)
Najpierw grało Leafblade. I grało, moim zdaniem, słabo... Ot dwóch chłopaków z gitarami chałturzących w zapyziałym barze na końcu świata. Trochę jak studenciaki przygotowujący się do konkursu piosenki smutnej, poetyckiej i akustycznej. Bez polotu, dało się posłuchać, ale nic ponad to...
Następnie krótka przerwa i na scenie pan Cavanagh :-) Grał dobrze, grał długo i, mam wrażenie, dobrze się przy tym bawił. A publiczność wraz z nim... Oprócz utworów zespołu macierzystego zaserwował również sporą dawkę coverów (min. Pink Floyd, Iron Maiden, Depeche Mode i Radiohead), a w przerwach nawiązywał kontakt werbalny z ludźmi zgromadzonymi pod sceną.
To również cieszy, bo przynajmniej nie okazał się być nadętym bufonem ;-) Zauroczył mnie jego występ... :-) I, co równie ważne, zagrał kilka moich ulubionych kawałków. Takich bliskich emocjonalnie. Bardzo bliskich...
Ok. 23:30 zakończyła się środowa kolacja (no bo jednak nie uczta) dla uszu i nastąpił czas powrotu... :-) Ale było warto...!
Etykiety:
Danny Cavanagh,
koncert,
Leafblade,
No Mercy
wtorek, 9 lutego 2010
Nowy początek...
Subskrybuj:
Posty (Atom)