Nigdy nie udało mi się zobaczyć Anathemy na żywo, więc wczorajszy wieczór w No Mercy miał być częściowym naprawieniem owego niedopatrzenia lat młodzieńczych.
Koncert składał się z dwóch części - najpierw Danny plus Sean Jude jako Leafblade a potem już solo jako 1/5 Anathemy ;-)
Ale po kolei... :-)
O lokalu pisać nie będę. Bo jest. I to jest chyba jego jedyny plus. Oh, przepraszam, jeszcze dobre piwo z Browaru Fortuna mają ;-) I niewiele więcej dobrego da się napisać...
Koncert zaczął się ok. 21:00. Myślę, że jeśli było 100 osób, to chyba włącznie z obsługą lokalu. Ale nie ma co się dziwić - marketing przed imprezą w ogóle nie istniał. Gdyby nie przypadkowe znalezienie informacji o koncercie w necie, to też zapewne nie wiedziałbym, że takie wydarzenie będzie miało miejsce... No ale było kameralnie. To ma swoje plusy... :-)
Najpierw grało Leafblade. I grało, moim zdaniem, słabo... Ot dwóch chłopaków z gitarami chałturzących w zapyziałym barze na końcu świata. Trochę jak studenciaki przygotowujący się do konkursu piosenki smutnej, poetyckiej i akustycznej. Bez polotu, dało się posłuchać, ale nic ponad to...
Następnie krótka przerwa i na scenie pan Cavanagh :-) Grał dobrze, grał długo i, mam wrażenie, dobrze się przy tym bawił. A publiczność wraz z nim... Oprócz utworów zespołu macierzystego zaserwował również sporą dawkę coverów (min. Pink Floyd, Iron Maiden, Depeche Mode i Radiohead), a w przerwach nawiązywał kontakt werbalny z ludźmi zgromadzonymi pod sceną.
To również cieszy, bo przynajmniej nie okazał się być nadętym bufonem ;-) Zauroczył mnie jego występ... :-) I, co równie ważne, zagrał kilka moich ulubionych kawałków. Takich bliskich emocjonalnie. Bardzo bliskich...
Ok. 23:30 zakończyła się środowa kolacja (no bo jednak nie uczta) dla uszu i nastąpił czas powrotu... :-) Ale było warto...!
Koncert składał się z dwóch części - najpierw Danny plus Sean Jude jako Leafblade a potem już solo jako 1/5 Anathemy ;-)
Ale po kolei... :-)
O lokalu pisać nie będę. Bo jest. I to jest chyba jego jedyny plus. Oh, przepraszam, jeszcze dobre piwo z Browaru Fortuna mają ;-) I niewiele więcej dobrego da się napisać...
Koncert zaczął się ok. 21:00. Myślę, że jeśli było 100 osób, to chyba włącznie z obsługą lokalu. Ale nie ma co się dziwić - marketing przed imprezą w ogóle nie istniał. Gdyby nie przypadkowe znalezienie informacji o koncercie w necie, to też zapewne nie wiedziałbym, że takie wydarzenie będzie miało miejsce... No ale było kameralnie. To ma swoje plusy... :-)
Najpierw grało Leafblade. I grało, moim zdaniem, słabo... Ot dwóch chłopaków z gitarami chałturzących w zapyziałym barze na końcu świata. Trochę jak studenciaki przygotowujący się do konkursu piosenki smutnej, poetyckiej i akustycznej. Bez polotu, dało się posłuchać, ale nic ponad to...
Następnie krótka przerwa i na scenie pan Cavanagh :-) Grał dobrze, grał długo i, mam wrażenie, dobrze się przy tym bawił. A publiczność wraz z nim... Oprócz utworów zespołu macierzystego zaserwował również sporą dawkę coverów (min. Pink Floyd, Iron Maiden, Depeche Mode i Radiohead), a w przerwach nawiązywał kontakt werbalny z ludźmi zgromadzonymi pod sceną.
To również cieszy, bo przynajmniej nie okazał się być nadętym bufonem ;-) Zauroczył mnie jego występ... :-) I, co równie ważne, zagrał kilka moich ulubionych kawałków. Takich bliskich emocjonalnie. Bardzo bliskich...
Ok. 23:30 zakończyła się środowa kolacja (no bo jednak nie uczta) dla uszu i nastąpił czas powrotu... :-) Ale było warto...!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz