Przyznaję - nie czytałem książki Jacka Kerouaca, na podstawie której powstał film "W drodze". Jednak samo bycie "w drodze" jest mi na tyle bliskie, że nie mogłem odpuścić...
Jest to opowieść o środowisku poetów i włóczęgów, którzy przemierzają USA przełomu lat '40 i '50 XX wieku, w poszukiwaniu sensu życia, przygód, zabawy i nowych doznań. Do tego bohaterowie przekraczają granice amerykańskiej mentalności mieszczańskiej, próbując jednocześnie odnaleźć samych siebie.
Film więc pędzi. Raz wolniej, raz szybciej, próbując utrzymać widza w hipnotyczno-narkotykowym transie i dzieląc historię na epizody, w których wracają do swoich portów i znów wyruszają gnani chęcią zabawy i jednocześnie poszukiwaniem inspiracji...
Tyle tylko, że Ci kontestatorzy chwilami wypadają dość miałko a całość przypomina za długi ambientowy teledysk...
Niemniej jednak ogląda się film dobrze. Jest w nim droga, jest w nim przestrzeń, jest ruch i odkrywanie w tej drodze samego siebie... I jest szaleństwo. Bardzo dużo szaleństwa... Chwilami przećpanego szaleństwa ale niosącego ciągłą chęć odkrywania nowych doznań... Nawet jeśli potem okazuje się, że całe to literackie środowisko jest jak wąż, który połyka własny ogon...
No i ogromny plus dla aktorów, którzy wykrzesali ze swoich postaci tyle, na ile pozwalał im scenariusz. Ba, nawet Kristen Stewart (ta od "Zmierzchu") wypadła całkiem zacnie :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz