wtorek, 8 stycznia 2013

Samsara

"Samsarę" chciałem zobaczyć odkąd usłyszałem o tym filmie. Ot, jeździł sobie pan Ron Fricke przez pięć lat po świecie z kamerą 70 mm i filmował, filmował, filmował...
A potem poprosił panią Lisę Gerard z Dead Can Dance, żeby stworzyła do tego oprawę muzyczną...

Dzięki temu, przez ponad półtorej godziny oglądamy różne, hipnotyzujące aspekty świata. Wędrujemy od zabytków, przez codzienność po zdehumanizowane fabryki - ale wszystko bez zbędnych słów, bez dodatkowego komentarza, bez narracji. I jedyną opcją pozostaje poddać się hipnotycznej mocy obrazu...

Przez półtorej godziny tylko wzrok i słuch wiodą nas przez planetę, ukazując zarówno piękno natury i ludzkich budowli jak i zniszczenia dokonywane każdego dnia. Wsiąka się w to, zatapia, poddaje w każdej sekundzie... I to zarówno widząc starożytne azjatyckie świątynie, jak i współczesne rzeźnie...
Przeczytałem gdzieś zarzut, że to obrazki jak z National Geographic z łopatologicznym przekazem. Cóż, różnie ludzie odbierają dobre kino - niemniej jednak na "Samsarę" warto jest pójść i poddać się magii obrazu.

I tylko módl się, drogi czytelniku, żeby za Tobą nie siedli ludzie z popcornem i chęcią rozmowy, bo zdecydowanie zabija to odbiór filmu, w którym tak ważne są dźwięk i skupienie... Jednocześnie warto iść do kina - w domu nigdy nie będzie się mieć ani tak dobrego obrazu, ani tak potężnych dźwięków... :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz