Mniej więcej osiem miesięcy temu pisałem, po koncercie Danny'ego Cavanagh, że nie dane mi było nigdy obejrzeć na żywo zespołu Anathema... I już mogę to ująć w czasie przeszłym - w końcu dane mi było zobaczyć ich występ! :-)
Do klubu "Proxima" dotarliśmy na 20:00 i właściwie od razu zaczęła się impreza - na scenę wyszedł pierwszy support: Petter Carlsen... Gościa nie znam, ale po wysłuchaniu jego piań przez ponad pół godziny stwierdzam, że chyba nie chcę poznać. Trochę męczy chłop bułę a nic z tego dobrego nie wynika. Nawet, gdy na scenie towarzyszą mu przedstawiciele pozostałych zespołów. A przy tym wszystko to jakieś takie bez życia...
Następnie na scenie pojawiła się Anneke van Giersbergen (wcześniej była jeno przelotem, wspomóc kolegę z akapitu powyżej.)... I tu się zawiodłem. Widziałem ją kilkanaście (sic!) lat temu (jeszcze z The Gathering) i zajebiście dawała radę. A tu jej nie szło. Pomijam to, że grała krótko. Bo oprócz tego grała słabo - obsługa instrumentów plus śpiew co chwilę okazywały się być ponad jej siły, więc przerywała już rozpoczęty utwór. Słabo... Chociaż nie ujmuję jej głosu - ten, jak zawsze, był ekstatycznie-elektryzujący... :-) No i uwielbiam kobietę, więc nadal ma u mnie ogromny kredyt zaufania. Gdy kolejny raz będzie w Polsce - na pewno nie odmówię sobie przyjemności posłuchania jej na żywo...
No i na koniec Anathema. W bardzo dobrej formie, z bardzo długim setem i świetnym kontaktem z publicznością... Na plus trzeba chłopakom policzyć również to, że zrobili bardzo długą podróż w czasie, aż do płyty "Eternity". Przynajmniej nie grali samych rzeczy z nowej płyty... Wszystko było tak, jak być powinno - do dziś jestem pod ogromnym wrażeniem show, które dane mi było obejrzeć. Po tylu latach oczekiwania spełniło się moje marzenie :-) Włączając w to utwory, które chciałem usłyszeć... I usłyszałem... :-)
I tylko klub było do dupy. Mało miejsca, mało powietrza, duchota, smród i kolejki do baru... Mam nadzieję, że następnym razem zobaczę Anathemę w lepszym, bardziej odpowiednim do rangi zespołu miejscu...
Albo nawet i na ulicy...
Do klubu "Proxima" dotarliśmy na 20:00 i właściwie od razu zaczęła się impreza - na scenę wyszedł pierwszy support: Petter Carlsen... Gościa nie znam, ale po wysłuchaniu jego piań przez ponad pół godziny stwierdzam, że chyba nie chcę poznać. Trochę męczy chłop bułę a nic z tego dobrego nie wynika. Nawet, gdy na scenie towarzyszą mu przedstawiciele pozostałych zespołów. A przy tym wszystko to jakieś takie bez życia...
Następnie na scenie pojawiła się Anneke van Giersbergen (wcześniej była jeno przelotem, wspomóc kolegę z akapitu powyżej.)... I tu się zawiodłem. Widziałem ją kilkanaście (sic!) lat temu (jeszcze z The Gathering) i zajebiście dawała radę. A tu jej nie szło. Pomijam to, że grała krótko. Bo oprócz tego grała słabo - obsługa instrumentów plus śpiew co chwilę okazywały się być ponad jej siły, więc przerywała już rozpoczęty utwór. Słabo... Chociaż nie ujmuję jej głosu - ten, jak zawsze, był ekstatycznie-elektryzujący... :-) No i uwielbiam kobietę, więc nadal ma u mnie ogromny kredyt zaufania. Gdy kolejny raz będzie w Polsce - na pewno nie odmówię sobie przyjemności posłuchania jej na żywo...
No i na koniec Anathema. W bardzo dobrej formie, z bardzo długim setem i świetnym kontaktem z publicznością... Na plus trzeba chłopakom policzyć również to, że zrobili bardzo długą podróż w czasie, aż do płyty "Eternity". Przynajmniej nie grali samych rzeczy z nowej płyty... Wszystko było tak, jak być powinno - do dziś jestem pod ogromnym wrażeniem show, które dane mi było obejrzeć. Po tylu latach oczekiwania spełniło się moje marzenie :-) Włączając w to utwory, które chciałem usłyszeć... I usłyszałem... :-)
I tylko klub było do dupy. Mało miejsca, mało powietrza, duchota, smród i kolejki do baru... Mam nadzieję, że następnym razem zobaczę Anathemę w lepszym, bardziej odpowiednim do rangi zespołu miejscu...
Albo nawet i na ulicy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz