wtorek, 18 maja 2010

Robin Hood

Deszczowa niedziela zaowocowała wizytą w kinie. Bardzo chciałem zobaczyć nową ekranizację legendy o Robinie w kapturze - jakoś tak mam, że bliskie mi wszystko, co kręci się wokół średniowiecza ;-)
"Robin Hood" Ridleya Scotta zawiódł mnie na prawie całej długości frontu, niestety...
Owszem wizualnie film zrobiony jest nieźle, widać ciężką kasę wpompowaną w produkcję, ale cała reszta woła o pomstę do nieba. Fabuła jest płytka jak osiedlowa kałuża a do tego przekracza chwilami granice logiki i zmierza w stronę absurdu (np. awans społeczny łucznika z amnezją, który udaje rycerza a tak naprawdę to jest synem bojownika o wolność i demokrację i wszyscy mu ufają bo jest taki jakiś z ryja sympatyczny... bla, bla, bla...). Amerykanizacja w obrazie, słowie i zachowaniu boli...
Warto również wspomnieć o francuskich łodziach desantowych, jak żywo wyjętych z lądowania w Normandii w 1944 roku (tyle, że drewnianych).
Russell Crowe też sobie nie radzi. Mimika jak w "Gladiatorze", gra aktorska jak w "Gladiatorze" i nawet fryzurę ma jak w "Gladiatorze" ;-)
Tyle, że tutaj walczy o kraj, o demokrację, o koniec ucisku społecznego. Ręce opadają ;-)
Mam jednak wrażenie, że jest to dopiero pierwsza część i pan reżyser z panem producentem, jeśli dobrze im się film sprzeda, dokręcą kolejny odcinek. Bo to nie jest film o przygodach Robin Hooda - to jest opowieść o tym, dlaczego on ten kaptur na łeb wciągnął ;-)

Gwoli spojrzenia - trailer:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz