poniedziałek, 17 maja 2010

Świętokrzyska Majówka cz. 10 b - Szydłów c.d.

Pierwsze miejsce do którego docieramy to późnorenesansowa synagoga, w której mieści się muzeum poświęcone kulturze żydowskiej...





Jak widać na powyższym obrazku w Szydłowie też padał deszcz...

Następnie, przechodząc przez Bramę Zamkową, docieramy do ruin zamku (więcej o nim min. TU lub TU) oraz budynku zwanego Skarbczykiem, przerobionego z niegdysiejszej baszty obronnej. O ile gotycko-renesansowe pozostałości warowni królewskiej robią wrażenie, gdy człek przemierza zrujnowane sale, o tyle drugi budynek jest tak absurdalny w swym wnętrzu, że aż ciężko to ogarnąć. Jest tam niewielkie miejscowe muzeum, w którym wystawa to losowo-generowany zbiór eksponatów "z czapy". Obok siebie leżą jakieś granaty, replika szabli, współczesne wytwory artystów metaloplastyków a w podziemiach szkielet. Bez ładu i składu ;-)

Brama Zamkowa

Skarbczyk i muzeum.


Zamek







Kolejnym punktem na trasie zwiedzania jest gotycki kościół farny p.w. św. Władysława zbudowany (identycznie jak ten w Stopnicy) przez Kazimierza Wielkiego w ramach pokuty za zabójstwo Marcina Baryczki). Obok kościoła stoi zabytkowa dzwonnica (przebudowana baszta w miejskich murach) oraz ruiny wikarówki, czyli kilka gotyckich cegieł i dziura w ziemi ;-)
Ale kościół, trzeba przyznać, uroczy :-)

Kościół.







Dzwonnica

Ruina Wikarówki. Zaglądania do środka nie polecam nikomu... :-/

Bezpośrednio za murami miejskimi spoglądamy na ruinę kościoła i szpitala św. Ducha - już ostatnie miejsce na trasie zwiedzania...





I powoli zawracamy, wzdłuż murów miejskich, do samochodu, coby wrócić do ośrodka w Golejowie... :-)

Podsumowując: Szydłów uroczym miasteczkiem jest. Zabytków tam sporo, widać jakieś działania promocyjne ze strony władz i remonty wokół Rynku. Ale jest się i czego czepić... Po pierwsze: w mieście nie ma gdzie zjeść! Raptem dwie knajpy, z czego w jednej tak śmierdziało fajkami, że nawet nie weszliśmy dalej niż do przedsionka, a w drugiej, zwanej Gospodą Rycerską - jedzenie było okropne, pierogi niedogotowane (sic!), na jedzenie trzeba było czekać ponad pół godziny a pani za barem nie radziła sobie z najprostszymi zamówieniami... Masakra. Może w sezonie jest lepiej - chciałbym w to wierzyć... Po drugie: irytuje mnie nazywanie tego miasta polskim Carcassonne. Odsyłam do Wikipedii, żeby zobaczyć czemu. Tu aż w oczy kują mury odbudowane w latach 60-tych XX wieku oraz sama miniaturowość przestrzeni miejskiej...

Niestety był to ostatni punkt wyprawy. Mimo szczerych chęci i planów na dzień kolejny nasze auto zdechło kolejnego dnia o świcie i, co za tym idzie, nie dało się nic więcej zobaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz